środa, 30 października 2013

Muzyczna od kuchni

Siedziałyśmy na chórze i jak to zwykle na chórze bywa, z nudów i niemożliwości odnalezienia sensu życia, dostałyśmy głupawki. Pewnie dlatego, gdy odwróciłam się dosłownie na moment, Natka chwyciła zębami róg trzymanych przeze mnie nut gdyż, jak to mówiła, "czasem lubi pożuć sobie papier".
I wtedy zrodził się dylemat:
Papier robi się z drzew.
Drzewa to rośliny. Do tego zielone.
Czy więc z racji tego kartkę papieru, po wcześniejszym przepuszczeniu jej przez niszczarkę, można serwować w roli surówki?


Gdy teraz tak o tym myślę... To mam tylko nadzieję, że był to chwilowy skutek wychłodzenia mózgu przez klimatyzację.


środa, 16 października 2013

Jeden oddech

Znowu Altair i Malik. Tym razem dla Quentina - pomimo tego, że spoileruje i dopuściła dziś do zwycięstwa Templariuszy  c ;


Już kiedy tylko otworzyłem po przebudzeniu oczy wiedziałem, że ten dzień źle się skończy. Niejasne, podświadome przeczucie jak kamień w bucie uparcie uwierało moje myśli. Wolałem jednak nie dzielić się tym z tobą – trudna podróż i ponura wizja tego, co czeka nas na jej końcu już i tak wystarczająco psuła atmosferę. Ośmieliłem się więc tylko zasugerować, żeby zjechać z traktu.
- Nie chciałem ci nic mówić, ale wydaje mi się, że już od dwóch dni szwendamy się po ich terenie, więc jeśli coś ma się stać, to już i tak nic na to nie poradzimy – tak mi odpowiedziałeś.
I rzeczywiście, miałeś rację – coś się stało.
Zagonili nas nad samą krawędź klifu. Serce nieco mi zadrżało, gdy zdałem sobie sprawę, że parę kroków za mną jest stroma przepaść, w której burzyła się groźna kipiel, nieustannie atakująca falami skalną ścianę. Jednak chociaż ja przez moment szczerze się bałem, a ty wciąż nie do końca radziłeś sobie z walką bez jednej ręki, jakoś udało nam się zdobyć przewagę. Potyczka ta pewnie zakończyłaby się naszym sukcesem, gdyby tylko ten osiłek z mieczem dwuręcznym rzucił się na mnie, a nie na ciebie.
Wybacz, Maliku, ale według mnie nie miałeś z nim szans – dlatego się wtedy podłożyłem pod jego ostrze.
Nie wiem jakim cudem, ale udało mi się sparować ten cios. Jednak tę chwilę nieuwagi wykorzystał inny rycerz i jego ostrze z mocą liznęło mój bok. Zachwiałem się. Próbując utrzymać równowagę, zrobił krok w tył. Niestety, zamiast oparcia, moja stopa znalazłam tylko pustkę.
Spadłem. A zanim przykryły mnie fale, słyszałem jeszcze twój krzyk.
Myślałem, że to już koniec. Kiedy nie miałem już siły walczyć z falami, woda coraz głębiej brała mnie w lodowate objęcia. Było tam tak cicho, tak spokojnie. Już przestałem myśleć o tym, że brakuje mi powietrze. Nagle strasznie zachciało mi się spać. Na wpół przytomny zamknąłem oczy i czekałem, aż będę mógł zakopać się w piasek i zasnąć tam w dole, na dnie...
Z letargu wyrwało mnie nagłe szarpnięcie za kołnierz. I dotyk. Dotyk ciepłych warg na moich ustach. W cudowny sposób tak bardzo różnych od otaczającej mnie masy chłodu. W jednej chwili z całych sił zapragnąłem przeżyć choćby tylko po, by przekonać się, od kogo dostałem tyle ciepła.
To byłeś ty. I pewnie nie zdajesz sobie nawet sprawy, że tym jednym przekazanym mi oddechem dałeś mi coś więcej, niż tylko życiodajne powietrze. Coś o wiele cenniejszego.
Teraz siedzimy już na brzegu – mokrzy i wykończeni. Pomagasz mi opatrzyć draśnięty bok i krzyczysz na mnie za to, że jak ostatni głupek rzuciłem się robić ci za żywą tarczę. Beształeś mnie z taką pasją, jakbyś wcale nie rzucił się zaraz za mną wysokiego na dobrych dziesięć metrów klifu prosto do targanego wichrem morza, gdzie przy stanie liczebnym twoich kończyn nawet i bez holowania mnie za sobą miałbyś marne szanse wyjść z tego cało.
Chętnie bym ci to wygarnął. Ale nie zrobię tego. Nie przyznam się także, że wciąż czuję na ustach twój ciepły dotyk; że zastanawiam się, jak twoje wargi smakowałyby teraz – sine i rozedrgane od zimna; że tak jak ty przekazałeś mi pod wodą ten jeden oddech, w taki sam sposób ja teraz podziękowałbym ci za niego.

Oczywiście, nie powiem ci tego. Tym bardziej nie zademonstruję. Ani teraz, ani nigdy. W końcu pomimo wszystkich wcześniejszych przeciwności, znowu jesteśmy sobie braćmi. A brat bratu takich rzeczy nie mówi.  




Inspiracja:



Hm, jak tak dalej pójdzie, napiszę opowiadania na podstawie wszystkich napotkanych fanartów!

sobota, 12 października 2013

Biała śmierć

Pomysł na to opowiadanie przyszedł mi właściwie już w gimnazjum - niedługo po tym, jak zaczęłam pisać Ezioladę. Nie wiem więc, czemu napisałam je dopiero teraz. Dedykuję je mojemu osobistemu Malikowi i Agatce, którą udało mi się zarazić ezio- i leomanią. Na Quentina za to czeka książka, którą dostałaby już dziś, gdyby pojawiła się na matmie...

Tegoroczna zima nie należała do najsroższych. Nawet tu, w Alpach, temperatura nie spadała niżej niż do kilku stopni na minusie. Była akurat odpowiednia, by cieniutka śniegowa pierzynka mogła utrzymać się na dachach, polach, pagórkach i ogołoconych drzewach. Bo choć niebo już od paru tygodni było zasnute mlecznymi chmurami, aż do dzisiaj nie przybyło nawet jednego płatka śniegu. Więc jak okiem sięgnąć, wszędzie wokół panował spokój, cisza i biel.
Ezio nieco spochmurniał na myśl, że będzie musiał umrzeć w akurat tak udany dzień.
Spojrzał w dół – górka, na której stał, nie była wysoka, ale z tej perspektywy wydawała się niezwykle stroma. I niebezpieczna. Wrażenie to potęgowały rosnące u jej stóp drzewa i czyhające pod śniegiem wyboje.
Nagle zjechanie w dół na zbitej przez Leonarda pomniejszonej wersji sań wydało mu się kompletnie nietrafionym pomysłem.
- Jesteś pewien, czy to wypali? - spytał niepewnie, kiedy przyjaciel kazał mu usiąść na swoim wynalazku.
- Przekonamy się, gdy zjedziesz – odparł z roztargnieniem, wzruszając ramionami.
Jeszcze tego ranka na to samo pytanie odpowiedział zupełnie inaczej – i bardziej optymistycznie.
- To jak, gotowy? - spytał wynalazca, kiedy skończył ostateczny przegląd.
Ezio nerwowo pokręcił głową.
- Nie, oczywiście, że nie jestem...!
Leonardo go popchnął.
I sanki ruszyły.
Czas zdawał się stanąć w miejscu, gdy płozy powoli nachylały się do pionowego spadu. Zaraz jednak czas znów ruszył, i to z podwójną prędkością. Sanki z głośnym świstem pruły przez puszysty śnieg, który wzlatywał prosto na twarz Ezia. Spod przymrużonych powiek asasyn dostrzegł tylko zbliżające się z zawrotną szybkością drzewa.
Szczęście w nieszczęściu, ale w tym momencie do akcji wkroczył jeden z wybojów. Sanki gwałtownie zatrzymały się na nim, a Ezio z rozpędu wyleciał w powietrze. Przez cudownie rozciągnięty ułamek sekundy szybował jak orzeł, jednak zaraz z głuchym okrzykiem zwalił się na ziemię.
Kiedy Ezio znów otworzył oczy, z paniką stwierdził, że chyba rzeczywiście zginął. Gdy jednak na jego twarz opadł jeden, drugi, trzeci płatek śniegu, zdał sobie sprawę, że zasnuwająca mu oczy biel, to tak naprawdę tylko zachmurzone niebo.
Wtedy do jego uszu dobiegł krzyk i trzeszczenie śniegu pod butami. Uniósł głowę. Uśmiechnął się z nutką satysfakcji, gdy dostrzegł krzyczącego Leonarda, który na złamanie karku biegł w dół górki, co parę kroków lądując na śniegu.
- Mio Dio... - jęknął Ezio, próbując się podnieść. Wstawał pokracznie jak wiekowy starzec z osteoporozą trzeciego stopnia. Wbrew temu, co obiecywał mu Leonardo, śnieg wcale nie złagodził upadku. Kości – od kości ciemniowej po małe paliczki – bolały go jak wszyscy diabli. Dlatego, gdy opierając się o drzewo udało mu się wyprostować, spojrzał w niebo i stwierdził, że tego udanego dnia spotkały go aż dwa cudy.
Po prawie miesiącu ciszy znów zaczął prószyć delikatny śnieg.
No i, co istotniejsze, jednak przeżył.


czwartek, 10 października 2013

Trójca święta

Telewizja rzeczywiście ogłupia. Najlepszym na to przykładem jest Tościk, któremu najgłupsze pytania i stwierdzenia przychodzą do głowy właśnie podczas siedzenia przed ekranem. Zależność tą potęguje jeszcze fakt, że dopiero co zaczął naukę w gimnazjum - liczba przedmiotów wzrosła, a ilość serwowanej wiedzy nagle się podwoiła i przez ten nadmiar informacji wiedzą (oby tylko przejściowo) jeszcze mniej.
- Czy cellulit to to samo co celuloza?
Kiedy padło to zadane pod wpływem reklamy pytanie, myślałam, że wybuchnę śmiechem. Widząc jednak szczere wątpliwości malujące się na twarzy brata, udało mi się jako tako zachować powagę.
- Oczywiście, że nie - zaczęłam cierpliwie. - Celuloza to cukier, a cellulit to tak zwana skórka pomarańczowa, która tworzy się przez nieprawidłowe rozmieszczenie tłuszczu, głównie u młodych kobiet.
Tościk gorliwie mi  przytaknął. Po jego minie widać jednak było, że nie wszystko jest dla niego do końca jasne. Mogłabym przysiąc, że poza odgłosami telewizora słyszałam pracujące w głowie brata trybiki.
- A co w takim razie wypełnia wnętrze komórki?
Teraz to ja zaczęłam mieć wątpliwości.
- Cytoplazma - odpowiedziałam niepewnie. - A czemu pytasz?
- A tak sobie. Po prostu te trzy rzeczy - cellulit, celuloza i cytoplazma - zawsze mi się mylą!
Wzruszyłam się - w takich momentach od razu widać, że jesteśmy rodzeństwem!


czwartek, 26 września 2013

Naprawdę, bądźmy poważni

Kiedy się jest chorym, już po trzech dniach z nudów można dostać bzika. Przez pół tygodnia siedzenia w domu, czy może to też kwestia gorączki, ale ja też "ześwirowałam". Czwarty dzień z rzędu spędziłam popołudnie z mamą na kanapie. Przy dźwiękach dennych paradokumentów moja rodzicielka sprawdzała ćwiczenia i zeszyty, a ja... Tym razem akurat przyklejałam na obudowę telefonu naklejki przypadkiem znalezione w szufladzie.
- Nie wierzę... No po prostu nie wierzę - mruczałam, uważnie przeglądając leżące przede mną arkusze. - Są niebieskie, różowe, czerwone, nawet zielone... Ale nie, nikt nie wpadł na pomysł, żeby zrobić ŻÓŁTE gwiazdki! Ja rozumiem, że to tylko naklejki, no ale żeby ŻÓŁTYCH gwiazdek nie zrobić? Niepoważni oni są...!
Mama spojrzała na mnie z lekkim politowaniem.
- Tak, kochanie, rzeczywiście - to ONI są niepoważni...


niedziela, 22 września 2013

Młodsi bracia...

Wieczorem na wiele ciekawych rzeczy można w telewizji się nadziać - jak choćby reklamę wrestlingu.
- Ej, a ty słyszałaś o tych walkach w klatkach, nie? - zagadnął Tościk. Gdy nieufnie przytaknęłam, mówił dalej - Bo wiesz, od kolegów w szkole to ja słyszałem, że te walki to najniebezpieczniejszy sport na świecie.
- Taaak? A co, tam w klatkach taka rzeź, że zginąć można?
- Nie no, zginąć nie - ale przypadki śmiertelne to się zdarzały...


Bo wszyscy kochamy fugi

Trzy miesiące - tyle czasu minęło, od kiedy ostatni raz dotknęłam klawesynu. Nawet nie zdawałam sobie sprawy jak bardzo mi go brakowało, dopóki znów nie postawiłam stopy w naszej klasie. Chociaż przez wakacje nawilżacz powietrza gdzieś zniknął, w pomieszczeniu i tak było czuć wilgotne, choć chłodne powietrze. Odetchnęłam nim głęboko, po czym szybko rozsunęłam żaluzje by rozpędzić także tradycyjny półmrok i zabrałam się do oporządzania instrumentu. Z namaszczeniem otworzyłam skrzydło, rozłożyłam pulpit, rzuciłam na niego nuty, okrakiem usiadłam na stołeczku i zaczęłam grać.
Na początek nie wysilałam się zbytnio. Ignorujęc stojące przede mną nuty, rozgrywałam się najzwyklejszą gamą C-dur. Palce biegały po klawiaturze, z góry na dół. Najpierw powoli, potem coraz szybciej, aż pojedyńcze dźwięki zamieniły się w jedną falę, to wznoszącą się, to znów opadającą. Słysząc po tak długiej rozłące tą porażającą toń dźwięków czułam, że granie chyba nigdy nie sprawiało mi takiej frajdy.

Aż nagle przypomniałam sobie, że przyszłam tu rozczytać fugę - i czar prysł.

niedziela, 15 września 2013

SMS a SMS

Ostatnia impreza nie była dla Luke szczęśliwa - jeszcze zanim dotarła na miejsce, gorączka zwaliła ją z nóg. Przypomniało mi się o tym jakiś tydzień po całym zdarzeniu, kiedy to Luke mi się śniła. Szczerze zaniepokojona snem i jej wcześniejszym stanem napisałam do niej wiadomość z pytaniem o samopoczucie. Czekałam, czekałam, ale nie odpisywała. Chcąc mimo wszystko nawiązać rozmowę, postanowiłam napisać drugą wiadomość: "W końcu przetestowałam multiplayer w Mass Effect". Kto wie, jako zagorzały tępiciel Żniwiarzy może na drugiego smsa odpisze...

Nie zdążyłam zablokować telefonu, kiedy już przyszła odpowiedź.

środa, 28 sierpnia 2013

Panoramiczne nieloty

Każdy, kto choć raz bawił się w wypełnianie krzyżówek panoramicznych wie, że hasła są dość głupie. Przy niektórych z nich nieraz trzeba wykazać się nie tyle co wiedzą, co kreatywnością. A kiedy po jakiejś godzinie już naprawdę się wkręcisz, to nawet proste sensowne hasła stanowią nie lada wyzwanie:
- Australijski nielot...?
- Kangur!
- Ale hasło ma być na siedem liter.
- Aaa, no to kangury.


niedziela, 25 sierpnia 2013

Wiocha pełną gębą

Druga w nocy to idealna pora na spacer. Więc poszłyśmy. Wyszłyśmy z bloku, minęłyśmy rosnące wokół drzewa. Gdy stanęłyśmy na drodze, mogłyśmy z nostalgią spojrzeć na księżyc i setki gwiazd i głęboko odetchnąć czystym nocnym powietrzem...
- Czuję kury. Albo oborę.

- A ja... Chyba zwykłe gówno.

sobota, 17 sierpnia 2013

Romantyczność

W tym roku znów wywiało mnie na wschód, między innymi do Białorusi. Wyjazd ten był chyba najowocniejszy w inspiracje. Bo i jak tu pisarz (nawet taki od siedmiu boleści!) miałby nie czerpać natchnienia z wędrówki szlakiem wyznaczonym życiem i twórczości takich sław jak Orzeszkowa, Mickiewicz czy Zan? Tak, inspiracji było wiele, a najwięcej przyniósł mi ostatni z wymienionych.
W rodzinne strony Zana trafiliśmy właściwie przez przypadek, bo w zamian za wizytę w jakimś przybytku, który był akurat zamknięty. Autokar wywiózł nas więc na jakąś zabitą dechami wiochę, która potem okazała się być miejscem ostatniego spoczynku wielkiego poety. Minąwszy ruiny starego zakonu, jedyną basztę pozostałą po rozebranym przez Żydów zamku i ogromną łąkę trafiliśmy w końcu do niewielkiego lasku, w którym mieścił się cmentarz.
Nekropolia otoczona była starym, drewnianym płotkiem. Wewnątrz ogrodzenia, jak przystało na miejsce pochówku romantyka, między drzewami wyrastały miej lub bardziej monumentalne, zamszone kamienne nagrobki. Zanim dotarliśmy nad grób Zana, krążyliśmy na tyle długo, że kłębowisko czarnych chmur zdążyło przysłonić całe niebo. Zerwał się porywisty wiatr, a pierwsze krople deszczu rozbijały się już o korony drzew. Nie wiem, czy to przez fakt, że nie lubię moknąć, czy może jako jedyna nie miałam parasola ani kurtki, ale gdy tylko przewodnik postawił znicz i zmówiliśmy wspólną modlitwę za duszę poety, jak strzała oderwałam się od grupy i czym prędzej pobiegłam przez cmentarz.
Drogi powrotnej nie pamiętałam ani w ząb. Wiatr huczał, krople bębniły coraz głośniej, a ja gnałam przed siebie, lawirując między drzewami i nagrobkami.
Choć opuszczenie cmentarza zajęło mi dużo więcej czasu, niż gdybym zrobiła to z wlekącą się z tyłu grupą, nie żałuję, że na nich nie zaczekała. Widok, który ukazał się moim oczom, na pewno nie miał by wtedy takiej magii.
Stanęłam na skraju lasku. Przede mną wznosiło się jeszcze kilka zniszczonych nagrobków. Jak okiem sięgnąć, aż po horyzont rozciągała się pożółkła łąka. Wiatr hulał, przewalając kłębowiska chmur i uginając długą trawę. A stara, wypłowiała furtka skrzypiała, bujając się na jednym zawiasie.

Romantyzm był chyba najdłużej omawianą w szkole epoką. Problemów ze zrozumieniem jej nigdy nie miałam – klimaty duchów, objawień, pogańskich obrządków zawsze były mi jakoś bliskie. Jednak choć w szkole, w trakcie wielu długich lekcji omówiliśmy całe setki wierze, dramatów i innych utworów, dopiero wtedy, opuszczając stary cmentarz, poczułam prawdziwego ducha romantyzmu.


czwartek, 8 sierpnia 2013

Szczyt głupoty

Choćbym nie wiem jak tego chciała, nie potrafiłabym opisać cyrku, jaki odstawiali nasi wsiokowi koledzy. Fretka i Marchewa pewnie też nie znalazły by na to słów. Dlatego ograniczyłyśmy się do patrzenia i komentowania.
  - Zawsze kiedy wydaje mi się, że widziałam szczyt ludzkiej głupoty, pojawia się ta trzoda - tu wskazałam na rechoczących chłopaków - i udowadnia mi, że głupota nie jest szczytem, tylko poprzeczką, którą każdy kolejny głupek im podobny podnosi coraz wyżej.
  - A ja ostatnio gdzieś wyczytałam, że chłopacy robią z siebie największych idiotów, kiedy znajdują się w towarzystwie według nich atrakcyjnych dziewczyn - wtrąciła Fretka.
Marchewa kątem oka spojrzała na nas, a potem na siedzących ławkę obok kolegów.
  - Jeżeli to, co mówi Fretka, jest prawdą, to w ich oczach musimy wyglądać jak istne boginie seksu...


piątek, 2 sierpnia 2013

Paradoks życia

Czarna rozpacz. A właściwie nie czarna, ale ciemnobrązowym odcieniu murzynka, czekoladowego tortu i biszkoptu oblanego czekoladą. Tak, dwie imprezy urodzinowe w jeden weekend to dla mojego żołądka stanowczo za dużo. A teraz, kiedy zabawa się skończyła, nadszedł czas poznać obliczę prawdy. Prawdy, która mogła zostać objawiona tylko w jeden sposób.
Przez leżącą pod łazienkową szafką wagę.
Od pamiętnej parodniowej gastrofazy minął już tydzień, a ja wciąż bałam się spojrzeć prawdzie w oczy. No bo jeżeli złośliwy przedmiot pomimo braku obżarstwa i ciężkich ćwiczeń wciąż wskazywał tę samą wagę, to cóż miał pokazać po jawnym akcie łakomstwa?!
Zrobiłam krok, weszłam na wagę. Z obawą śledziłam wzrokiem ruch wskazówki i...
Aż oniemiałam - licznik wskazywał wagę o cały kilogram niższą niż wcześniej!
To jest jeden z tych momentów, kiedy wątpliwe staje się wierzenie w Boga czy prawa fizyki - jesz dwa razy mniej niż zwykle, do tego zdrowiej, wyciskasz z siebie siódme poty, a waga uparcie stoi w miejscu; obżerasz się ciastem jak świnia, a waga w zależności od humoru dziko pnie się w górę lub z hukiem leci w dół. Jaka w tym logika? Chyba żadna, albo tak złożona, że dla mnie niepojęta.


środa, 31 lipca 2013

Koncert pod gwiazdami

Pomimo wręcz schizofrenicznej podejrzliwości co do darmowych okazji, dałam się zabrać na koncert Selah Sue w Sopocie. Przyznam się bez bicia - dziką fanką tejże wokalistki nigdy nie byłam. Owszem, szalenie podobał mi się jej wyjątkowy głos, parę piosenek nawet wpadło w ucho, ale szału nie było. Jednak perspektywa spędzenia ciepłego, pogodnego wieczora nad brzegiem morza przy akompaniamencie dobrej muzyki ostatecznie zadecydowała o wyjściu z domu.
A do domu wróciłam potem wręcz oczarowana.
Miejsca miałyśmy niemal idealne. Stałyśmy niecałe dwa metry od sceny, a stojące przed nami olbrzymie głośniki skutecznie odstraszały wszystkich, którzy mogliby nam zasłaniać. Mniej więcej w trakcie drugiej piosenki stanął tuż przede mną wysoki i chudy jak tyczka chłopak, który zasłonił mi dokładnie wszystko. Byłam już pewna, że do końca koncertu będę tylko podziwiać żółte gerbery na jego koszulce, jednak solidne basy przy następnym utworze wykurzyły nieproszonego widza na dobre. Oddalił się w samą porę - akurat potem nastąpiła najbardziej magiczna chwila koncertu.
Selah wzięła do ręki prostą gitarę akustyczną. Zagrała parę akordów i zaczęła śpiewać. Zastrzelcie mnie, ale nie pamiętam, co to było. Wiem tylko, że była to pierwsza spokojniejsza piosenka na koncercie. Światła na scenie przygasły, nabrały fioletowatego odcieniu, takiego samego, jakiego było wieczorne niebo.
A Selah śpiewała.
Któraś z fanek także musiała poczuć magiczną atmosferę i po prostu zaczęła poszczać banki mydlane. A potem kolejna, i jeszcze następna, aż scenę niemal całkowicie zasłoniły bańki, mieniące się w świetle reflektorów.
Ta chwila była naprawdę magiczna. Sama wokalistka to przyznała.
A potem zaczęło się 'ostre granie'!
Również bez bicia przyznam, że po każdej piosence moja obojętność topniała w oczach, robiąc miejsce dla prawdziwego uznania. Selah zaskoczyła mnie nie tylko specyfiką swojego głosu, ale także tym, jak czysto i poprawnie śpiewa na żywo. Że już nie wspomnę o jej zabójczej mimice oraz energicznych ruchach i tańcu, do którego wciągała całą widownię.
Szkoda mi tylko było faceta stojącego parę osób obok. Nie licząc robienia paru zdjęć, przez cały koncert stał z rękami w kieszeniach rozglądając się do okoła. Czasem tylko spoglądał w niebo, jakby oczekiwał zbawienia. Jak się potem okazało, przeszedł z dziewczyną. Ach, czego nie robi się z miłości...
A tak na serio - pod koniec koncertu nawet ten facet z zaangażowaniem tupał nogą do rytmu. Co tylko dowodzi, że Selah każdego potrafi oczarować!


wtorek, 30 lipca 2013

Nieszczęścia chodzą trójkami

Mały triumf - w końcu udało mi się dorwać w bibliotece "Assassin's Creed: Tajemna krucjata" Olivera Bowdena! Choć na razie czeka ona na odpowiedni moment, jakim będzie długa podróż na wschód, moja radość jest wielka i z tej okazji zmobilizowałam się do przepisania, dopisania i poprawienia czegoś, co można chyba określić mianem średnio spójnego opowiadania fanfiction o bliżej nie określonej konstrukcji. Tym razem w roli głównej mój ulubiony duet - Altair i Malik.

Schemat był prosty. Każdy pobliski przechodzień w końcu musiał zwrócić uwagę na ten duet z koniem. Po tym owy przechodzień, zaszokowany faktem wprowadzenia zwierzęcia w wąskie uliczki, momentalnie milknął i przezornie odskakiwał pod samą ścianę. Gdy dziwni podróżni już go minęli, od razu przyłączał się do głośnych protestów reszty uczestników ruchu.
Z wysokości końskiego grzbietu Malik idealnie widział odbywający się wokół nich cały ten spektakl. Nigdy w życiu nie czuł się chyba tak głupio, jak teraz. Pewnie dlatego, że nigdy wcześniej nie jechał konno środkiem miasta.
I to jeszcze w dzień jarmarku...
Z całych sił starał się być ponad to. Zadarł do góry głowę i uparcie patrzył wprost przed siebie. Mimo to i tak na przemian rumienił się i bladł, kiedy tylko do jego uszu dochodziły oburzone krzyki.
A Altair, prowadzący nieszczęsnego konia za uzdę, beztrosko przepychał się przez tłum.
- Zostawmy gdzieś tę chabetę, dopóki nie jest za późno – warknął do niego Malik, gdy napotkał groźne spojrzenie przechodzącego strażnika.
- Czemu niby? - spytał niewinnie Altair. - Mamy do przebycia całe miasto. To zajmie nam z pół dnia. Zwłaszcza w tym tłumie – jeszcze byś się gdzieś po drodze zgubił...
- A żebyś się nie zdziwił – burknął Malik, już przerzucając nogę nad siodłem.
- Tylko dotknij stopą bruku, a dotarcie na drugą stronę miasta będzie twoim najmniejszym problemem.
Klnąc pod nosem, Malik z ociąganiem wrócił do wcześniejszego siadu na siodle. Altair nie skomentował tego, jedynie zerknął przez ramię by sprawdzić, czy jego groźba poskutkowała.
- Idiota – fuknął na niego Malik, starając się włożyć w to jedno słowo jak najwięcej niechęci. Mógł jednak przysiąc, że w tym momencie dostrzegł na towarzysza przelotny, aczkolwiek szczery uśmiech.

* * *

Było blisko. Stanowczo zbyt blisko. Wystarczyłoby, że pomost byłby choć o parę centymetrów węższy, a rybi ogon świeższy i jeszcze bardziej śliski. Wtedy Altair bez wątpienia wylądowałby w morskiej kipieli...
Ale na szczęście tak się nie stało. Asasyn jak długi leżał na pomoście, kurczowo trzymając się nieco wypaczonych desek. Nie mogąc otrząsnąć się z chwilowej paniki, dyszał ciężko i tępo wpatrywał się w latające wysoko na niebie mewy.
Dopiero pochylona nad nim twarz Malika wyrwała go z myśli o ledwie unikniętej katastrofy.
- Nie masz chyba zamiaru leżeć tu cały dzień? - spytał, nawet nie starając się ukryć złośliwego uśmiechu. - Jeżeli nie chcesz iść dalej, w drodze ostateczności możesz obrócić się na brzuch, powoli doczołgać do brzegu i dla zabicia czasu poszukać skonfiskowanego przez straże konia...
- Nie – uciął ostro Altair, ostrożnie podnosząc się z desek. Kiedy upewnił się, że w pobliżu nie ma już żadnych stwarzających zagrożenie rybich odpadków, stanął pewnie na nogach i bez cienia strachu spojrzał przed siebie, by ocenić jak długa droga jeszcze ich czeka. A gdy zdał sobie sprawę, że statek kupiecki stoi przy samym końcu pomostu, zemdliło go.
- Ja nie prosiłem cię o pomoc przy odebraniu towarów. Nie obrażę się, jeżeli zawrócisz i zaczekasz na mnie na stałym lądzie – znów wyszczerzył się Malik, widząc pozieleniałą twarz towarzysza. W odpowiedzi Altair tylko mocniej zacisnął szczęki i przecząco pokręcił głową.
- Jak wolisz – zaszczebiotał Malik. - Ale ja nie będę rzucał się do wody na ratunek, jeżeli ta spróchniała deska zarwie się pod tobą...
- Która... Która deska?!
- Żadna. Tylko żartowałem, uparty ośle.

* * *

Słysząc na dachu kroki, Malik nie bez zdziwienia poderwał głowę znad mapy. Tak wczesnym rankiem nikt nigdy nie zachodził do jego biura. Nikt, oprócz...
- Pokój z tobą, Maliku!
Tak. Altair był jedyną osobą, która odwiedzała go w najmniej odpowiednich momentach.
Zmęczony całonocną pracą, Malik tylko machnął na odczepnego bolącą od pisania ręką i mruknął pod nosem coś o zamykaniu na noc kraty na dachu. Altaira jednak wcale nie zraziło to dość chłodne powitanie. Bez żadnych wstępów podszedł do kontuaru i rzucił na niego sporych rozmiarów podłużny pakunek, który zasłonił całą mapę.
- Co... to jest? - niepewnie spytał Malik, przyglądając się tej dość marnie zapakowanej plątaninie papieru i płótna.
- To jest prezent – prosto wyjaśnił Altair.
Malik ze zrozumieniem pokiwał głową.
- Czyli mam rozumieć, że opóźniłeś swój pilny wyjazd – bo miałeś rozkaz wyruszyć do Masjafu już wczoraj, jeżeli pamiętasz - tylko po to, że przytaszczyć do mnie to... Znaczy, ten prezent, który jest, właściwie nie wiem, za co? - upewniał się. Gdy Altair znów przytaknął, Malik tylko wzruszył ramionami i zabrał się do rozpakowywania.
Po rozwinięciu materiału już podejrzewał za co.
- To... miecz dwuręczny – wycedził przez zaciśnięte ze złości zęby.
- Ofiarowany z wdzięczności za uroczy spacer na pomoście – dodał Altair z kamienną twarzą, rozwiewając wszelkie wątpliwości przyjaciela.
Czerwony z gniewu, Malik spojrzał na niego spod ściągniętych brwi.
- Myślisz, że jesteś zabawny?
- Ależ skąd! Po moim wyjeździe znów sam będziesz musiał oporządzać pocztę. Ostre ostrze spokojnie możesz wykorzystać jako nóż do kopert, który zdecydowanie przyśpieszy pracę – z kamienną twarzą odpowiedział Altair. - Widzę, że już nie możesz doczekać się zrobienia z niego użytku, więc nie będę ci już dłużej przeszkadzać. Trzymaj się, bracie!

I wyszedł. A w ślad za nim z biura wyleciał na szczęście tylko świeżo napoczęty kałamarz.

czwartek, 4 lipca 2013

Kota obronna

Scena rodem z filmu grozy.
Najpierw weszła moja kotka Kiara. Dopiero potem zauważyłam, że tuż przed nią do mojego pokoju wleciał komar-olbrzym.
Kiedy się zorientowałam, było już za późno.
Zleciał na mnie z sufitu z dzikim bzyczeniem. Spanikowana zaczęłam rzucać się na łóżku próbując trafić w niego książką. Po paru sekundach (wydawały się trwać wieczność!) zeskoczyłam na podłogę. Mój napastnik usiadł akurat na chwilę na poręczy łóżka.
- No dalej, bierz go! - Krzyknęłam do siedzącej na biurku kotki. Ona jednak tylko przerzucała zafascynowane spojrzenie to na mnie, to na buszującego po łóżku komara.
- O nie, kochana, ty go przyprowadziłaś, ty się nim zajmij! - Syknęłam, odrzucając książkę. Złapałam kota i szybko rzuciłam go na łóżko. Dopiero wtedy raczyła z cichym kłapnięciem złapać go w zęby. Zadowolona zeskoczyła na podłogę i wybiegła z dumnie wyprostowanym jak szczotka do butelek ogonem.

Jakby miała być z czego dumna...

sobota, 29 czerwca 2013

Falstart

Takie tam, jeden z przerywników w "poważnej pracy", pisany w trakcie nudnych lekcji z wystawianiem ocen. Bo na nudę nie ma nic lepszego, niż fanfik AC II!


 Grzmot huknął właściwie znikąd.
Ezio gwałtownie poderwał głowę znad książki. Dopiero gdy oderwał się od lektury i po chwili wrócił do rzeczywistości zdał sobie sprawę, że owa burza to tylko trzask łamanych gałęzi.
Trzask! I jeszcze jeden. I kolejny.
Uważnie rozejrzał się po ogrodzie. Wszystkie krzaki i rabatki zachowywały się nadzwyczaj spokojnie. Niebo, zlustrowane tak na wszelki wypadek, okazało się zupełnie bezchmurne. Jedynie korona samotnego kasztanowca trzęsła się podejrzanie, zrzucając co jakiś czas liście, niedojrzałe kasztany...
...i purpurowy beret.
Ezio odłożył książkę i z westchnieniem podniósł się z ławki. Powoli szedł w stronę drzewa, a im bardziej się zbliżał, tym wyraźniej słyszał szelest liści, trzeszczenie gałęzi i fantazyjne wiązanki przekleństw.
To, co ujrzał za rozchylonymi gałęziami, wcale go nie zaskoczyło. Leonardo, który najwyraźniej jeszcze go nie dostrzegł, wisiał głową w dół, zaplątany w resztkach czegoś, co kiedyś mogło być skomplikowanym modelem lotni w kształcie nietoperzych skrzydeł. Rzucał się jak ryba na wędce, klnąc przy tym nie jak słynący z nienagannych manier artysta, ale jak opity rumem marynarz.
Żeby w końcu zwrócić na siebie uwagę, Ezio odkaszlnął cicho. Malarz w jednej chwili zamarł.
- Ooo, witaj, przyjacielu – pozdrowił go Ezio nadzwyczaj beztroskim tonem. - Mógłbym powiedzieć, że nie spodziewałem się ciebie tutaj spotkać, ale cóż... To byłoby nieprawdą...
Leonardo nie odpowiedział. Uparcie milczał, z kamienną twarzą patrząc na asasyna. Zresztą jakiekolwiek wyjaśnienia i tak były zbędne – obecne położenie, rumieniec na policzkach i nie jaki błysk paniki w oczach mówiły same za siebie.
- Choć pogoda wciąż upalna, jesień jest tuż-tuż – ciągnął Ezio, podnosząc z ziemi beret. - Kasztanowiec został nam już tylko jeden, ale za to jaki! Dzieciaki aż do samej zimy nie uzbierają tych wszystkich kasztanów, które spadną. A kto wie, czy jeszcze co innego z drzewa im nie zleci.
Ezio niespodziewanie wyjął z cholewy buta nóż i rzucił między gałęzie korony drzewa. Lina pękła, gałęzie trzasnęły i Leonardo z głuchym łoskotem spadł na ziemię.

- Błagam, już nigdy więcej nie próbuj latać – westchnął Ezio, troskliwie zakładając siedzącemu już artyście beret na głowę. - Bo wiesz – kasztanowca szkoda...


Inspirowane:

sobota, 25 maja 2013

Spisek na cztery ręce i dwa manuały

  - Musimy zabić Bacha! - oznajmiłam poważnie, uroczyście rzucając teczkę z nutami na stolik.
Żaba nawet na mnie nie zwróciła uwagi, dalej rozszyfrowywała czytanki w cyrylicy. July za to powoli uniosła wzrok znad książki i spojrzała na mnie z pełnym spokojem.
  - Niby po co? - Spytała flegmatycznie.
No tak, July gra na klawesynie bez zarzutów, więc jej to zabójstwo nie przyniosłoby żadnych korzyści. W przeciwieństwie do Żaby, która dalej obojętna na wszystko męczyła się z czytanką...
Bo musicie wiedzieć, że mówiąc Bach, nie miałam wcale na myśli Jana Sebastiana. On już i tak od paru stuleci wylegiwuje się w trumnie. Nasz szkolny Bach jeszcze żyje i ma się świetnie. Świetnie gra na fortepianie. I od dwóch miesięcy świetnie gra też na klawesynie...
  - Przez niego profesorka świruje - tłumaczę July. - W ciągu tych zakichanych dwóch miesięcy zdążył nauczyć się całej suity. Dlatego teraz profesorka cały czas narzeka, że ja czy Żaba nie nauczyłyśmy się naszych przez cały rok...
Żaba podniosła gwałtownie głowę. Jej twarz pozostała niewzruszona, jednak we wpatrujących się we mnie i w July oczach widać było dzikie błyski.
  - A co mnie obchodzi jakiś tam Bach? - Spytała oburzona - z nim czy bez niego, profesorka i tak zawsze robiła nam awantury - oznajmiła i wróciła do czytanki.
  - Fakt, coś w tym jest - przyznała July.
Także musiałam się z tym zgodzić. Dlatego zaraz porwałam teczkę i ruszyłam w stronę sali.
  - A ty dokąd? - Krzyknęła za mną July - Przecież dopiero przyszłaś!
  - Idę trochę poćwiczyć - odparłam - z Bachem czy bez, wypadałoby w końcu nauczyć się tej suity...


poniedziałek, 18 marca 2013

Stary-nowy kalendarz

Na pisanie znów brak mi weny. Pochwalę się więc tylko moim starym-nowym kalendarzem. Czy może raczej tym, co można było z nim zrobić podczas głupawej komedii z pomocą kleju, nożyczek i wycinanek młodszego brata:


Wycięte i przyklejone nieco niesymetrycznie, ale co tam... Za Cybertron!

piątek, 22 lutego 2013

Ale to już było...

"Ale to już było i nie wróci więcej."
Przede mną ostatni weekend ferii. Tak, obóz już za mną - był i nie wróci więcej. Ale co z tego? Wspomnienia i przyjaciele pozostaną nadal! Zwłaszcza, że z większością z nich rozstanie obejmuje zaledwie parę ulic.
Ten wyjazd był wyjątkowy - po raz pierwszy jechaliśmy zimą, i to aż na drugi koniec Polski. Może to dlatego te osiem dni wydawało się wszystkim takie dziwne i oderwane od rzeczywistości? A może to po prostu urok naszych dziwnych zachować i pomysłów?
Ja na zimowiskach się nie znam. Oceniając jednak spojrzenia i komentarze obserwatorów, do normalnych nas nie zaliczali.
Szczególnie krzywo patrzyli na nas turyści na drodze do Morskiego Oka. Trasa była zaśnieżona i oblodzona, co dawało się we znaki szczególnie na stromych skrótach. Podobno latem są tam schody. Zimą jest to lodowa równia pochyła. Co jak co, ale z takiego daru nie można skorzystać inaczej, jak tylko zjechać na tyłku aż na sam dół. Pomimo niezadowolenia ludzi z zewnątrz, zabawa ta strasznie nam się spodobała. Dzień później skorzystaliśmy z niej schodząc (czy raczej ześlizgując się) czarnym szlakiem z Gubałówki. Kiedy więc po zejściu na Krupówki grzaliśmy zmarznięte i mokre tyłeczki przy kawie w Makdonaldzie (wybaczcie, ale lubię spolszczenia), nikt nie chwalił się, że o własnych nogach wdrapał się na szczyt Gubałówki. Większą chlubą było zjechanie z niej aż na sam dół na własnym tyłku, nie żałując przetartych kurtek i spodni.
Więcej lodu niż śniegu było także na stoku narciarskim. Ja osobiście założyłam narty na nogi po raz pierwszy w życiu. Znajomi mówili, że wjeżdżając wyciągiem bardzo miło patrzyło im się na mnie, gdy zjeżdżałam. Jak pijany zając obijałam się z jednej strony stoku na drugą, wykrzykując paskudne wiązanki za każdym razem, gdy narty przyśpieszały bez mojej zgody. Raz nawet, gdy wjechałam na grudę lodu, udało mi się wywinąć potrójnego tulupa. Mało nie skręciłam nogi. Ale dla radości zjeżdżania było warto.
Groza ogarniała nas także w pensjonacie. I nie mam tu na myśli wiecznie zimnego jak kostnica pokoju, gigantycznych sopli nad wejściem, napisów na ścianach w łazience ani podejrzanych cieni w okienku przy suficie. Prawdziwe zło czaiło się w kuchni. A zwano je Panią Halinką.
Była naprawdę okropna, wierzcie mi. Nie będę się jednak o niej rozpisywać. Fakt, że chęć wręczenia jej pożegnalnych czekoladek skomentowała ociekającym jadem "nie chcę waszej czekolady - wezmę od następnej, na pewno lepszej od was grupy" mówi chyba sam za siebie.
Tyle by jeszcze można opisać... Nie chcę was jednak zamęczać. Idźcie i cieszcie się ostatnimi tchnieniami zimy!



W trakcie wyjazdu, między szczytami górskimi i zaspami śniegu udało mi się znaleźć natchnienie i siły do pisania. Chyba w końcu uda mi się założyć bloga z opowiadaniem!

*          *          *

Odpowiedzi na pytania Oliwii Gibes:
 1.Grasz na jakimś instrumencie?
Tak, nawet na dwóch - fortepianie i klawesynie.
2. Czego słuchasz?
Muzyki.
3. Ile prowadzisz już bloga?
Szczerze, to nie wiem. Szczęśliwi czasu nie liczą.
4. Twoja pasja?
Pisanie, muzyka pod każdą postacią i teatr.
5. Czytasz książki? Jakiego rodzaju?
Oczywiście, że czytam! A czytam wszystkie - lektury i książki naukowe także.
6. Gdybyś miała opisać siebie w trzech słowach, jakie by były?
Roztrzepana, zmienna, nieco dziwna.
7. Jaki jest Twój ulubiony zapach perfum?
Ogólnie lekkie owocowe zapachy.
8. Jeździsz na kolonie? Gdzie?
Jak widać, jeżdżę. Głównie na jakąś wieś albo nad jezioro głęboko w lesie.
9. Co Cię zmotywowało do założenia bloga?
To była zwykła zachcianka. Potem dopiero zdałam sobie sprawę, jak wiele chcę i mogę powiedzieć przez to światu.
10. Twój ulubiony kolor?
Czarny, niebieski i zielony.
11. Jakiej muzyki słuchasz?
 Każdej - z każdego gatunku trafi się coś ciekawego. Szczególnie jednak lubię rock, muzykę filmową i programową.

sobota, 12 stycznia 2013

Wódka na kaszelek

Wchodzenie do kuchni z samego rana może bywać niebezpieczne. Gdy jednak w gardło wysycha jak ziemia Sahary, warto jest zaryzykować.
'Tylko sięgnę po sok...' pomyślałam i zaraz pożałowałam tej decyzji.
  - Fuuuu, nie będę pił tych syropów, są paskudne! - jęczał Tościk (mój młodszy brat), gdy mama podsuwała mu kieliszek z syropem.
Trochę mnie to zdziwiło - mama nigdy nie podaje syropów w dołączanych do lekarstw miarkach, do złudzenie przypominających kieliszki do...
  - To wygląda zupełnie jak wódka - wypaliłam bez zastanowienia, wskazując na kieliszek z przeźroczystym płynem.
Mama spiorunowała mnie wzrokiem. Nic jednak nie powiedziała, bo w tym momencie Tościk z szatańskim uśmiechem chwycił kieliszek. Zatkał nos i duszkiem wypił całą zawartość.
  - Taaak, coś z wódki w tym jest - skwitował, krzywiąc się jak 'zawodowy gracz'. Chwycił więc następną butelkę z syropem i wręczył osłupiałej mamie - teraz czas na whisky!

I tak bez żadnych problemów Tościk pochłonął wszystkie przepisane mu lekarstwa. A mama przez cały ten czas milczała nie wiedząc, czy dziękować mi za pomoc czy łajać za demoralizowanie brata.