sobota, 12 października 2013

Biała śmierć

Pomysł na to opowiadanie przyszedł mi właściwie już w gimnazjum - niedługo po tym, jak zaczęłam pisać Ezioladę. Nie wiem więc, czemu napisałam je dopiero teraz. Dedykuję je mojemu osobistemu Malikowi i Agatce, którą udało mi się zarazić ezio- i leomanią. Na Quentina za to czeka książka, którą dostałaby już dziś, gdyby pojawiła się na matmie...

Tegoroczna zima nie należała do najsroższych. Nawet tu, w Alpach, temperatura nie spadała niżej niż do kilku stopni na minusie. Była akurat odpowiednia, by cieniutka śniegowa pierzynka mogła utrzymać się na dachach, polach, pagórkach i ogołoconych drzewach. Bo choć niebo już od paru tygodni było zasnute mlecznymi chmurami, aż do dzisiaj nie przybyło nawet jednego płatka śniegu. Więc jak okiem sięgnąć, wszędzie wokół panował spokój, cisza i biel.
Ezio nieco spochmurniał na myśl, że będzie musiał umrzeć w akurat tak udany dzień.
Spojrzał w dół – górka, na której stał, nie była wysoka, ale z tej perspektywy wydawała się niezwykle stroma. I niebezpieczna. Wrażenie to potęgowały rosnące u jej stóp drzewa i czyhające pod śniegiem wyboje.
Nagle zjechanie w dół na zbitej przez Leonarda pomniejszonej wersji sań wydało mu się kompletnie nietrafionym pomysłem.
- Jesteś pewien, czy to wypali? - spytał niepewnie, kiedy przyjaciel kazał mu usiąść na swoim wynalazku.
- Przekonamy się, gdy zjedziesz – odparł z roztargnieniem, wzruszając ramionami.
Jeszcze tego ranka na to samo pytanie odpowiedział zupełnie inaczej – i bardziej optymistycznie.
- To jak, gotowy? - spytał wynalazca, kiedy skończył ostateczny przegląd.
Ezio nerwowo pokręcił głową.
- Nie, oczywiście, że nie jestem...!
Leonardo go popchnął.
I sanki ruszyły.
Czas zdawał się stanąć w miejscu, gdy płozy powoli nachylały się do pionowego spadu. Zaraz jednak czas znów ruszył, i to z podwójną prędkością. Sanki z głośnym świstem pruły przez puszysty śnieg, który wzlatywał prosto na twarz Ezia. Spod przymrużonych powiek asasyn dostrzegł tylko zbliżające się z zawrotną szybkością drzewa.
Szczęście w nieszczęściu, ale w tym momencie do akcji wkroczył jeden z wybojów. Sanki gwałtownie zatrzymały się na nim, a Ezio z rozpędu wyleciał w powietrze. Przez cudownie rozciągnięty ułamek sekundy szybował jak orzeł, jednak zaraz z głuchym okrzykiem zwalił się na ziemię.
Kiedy Ezio znów otworzył oczy, z paniką stwierdził, że chyba rzeczywiście zginął. Gdy jednak na jego twarz opadł jeden, drugi, trzeci płatek śniegu, zdał sobie sprawę, że zasnuwająca mu oczy biel, to tak naprawdę tylko zachmurzone niebo.
Wtedy do jego uszu dobiegł krzyk i trzeszczenie śniegu pod butami. Uniósł głowę. Uśmiechnął się z nutką satysfakcji, gdy dostrzegł krzyczącego Leonarda, który na złamanie karku biegł w dół górki, co parę kroków lądując na śniegu.
- Mio Dio... - jęknął Ezio, próbując się podnieść. Wstawał pokracznie jak wiekowy starzec z osteoporozą trzeciego stopnia. Wbrew temu, co obiecywał mu Leonardo, śnieg wcale nie złagodził upadku. Kości – od kości ciemniowej po małe paliczki – bolały go jak wszyscy diabli. Dlatego, gdy opierając się o drzewo udało mu się wyprostować, spojrzał w niebo i stwierdził, że tego udanego dnia spotkały go aż dwa cudy.
Po prawie miesiącu ciszy znów zaczął prószyć delikatny śnieg.
No i, co istotniejsze, jednak przeżył.


2 komentarze:

  1. We wtorek chcę książkę! Matma nie zając, nie ucieknie tak jak książka :3 Co to wpisu jednak poczekam z przeczytaniem, bo najpierw muszę książkę przeczytać :3

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Już było na książkę paru chętnych, ale dzielnie ją dla Ciebie trzymałam!
      Z przeczytaniem czekaj, a w klimatach pierwszej części - jeśli nie widziałaś, to paczaj! http://kota-paczy.blogspot.com/2013/07/nieszczescia-chodza-trojkami.html

      Usuń