Pomysł na to opowiadanie przyszedł mi właściwie już w gimnazjum
- niedługo po tym, jak zaczęłam pisać Ezioladę. Nie wiem więc, czemu napisałam
je dopiero teraz. Dedykuję je mojemu osobistemu Malikowi i Agatce, którą udało
mi się zarazić ezio- i leomanią. Na Quentina za to czeka książka, którą
dostałaby już dziś, gdyby pojawiła się na matmie...
Tegoroczna zima nie należała do
najsroższych. Nawet tu, w Alpach, temperatura nie spadała niżej niż do kilku
stopni na minusie. Była akurat odpowiednia, by cieniutka śniegowa pierzynka
mogła utrzymać się na dachach, polach, pagórkach i ogołoconych drzewach. Bo
choć niebo już od paru tygodni było zasnute mlecznymi chmurami, aż do dzisiaj
nie przybyło nawet jednego płatka śniegu. Więc jak okiem sięgnąć, wszędzie
wokół panował spokój, cisza i biel.
Ezio nieco spochmurniał na myśl, że
będzie musiał umrzeć w akurat tak udany dzień.
Spojrzał w dół – górka, na której
stał, nie była wysoka, ale z tej perspektywy wydawała się niezwykle stroma. I
niebezpieczna. Wrażenie to potęgowały rosnące u jej stóp drzewa i czyhające pod
śniegiem wyboje.
Nagle zjechanie w dół na zbitej
przez Leonarda pomniejszonej wersji sań wydało mu się kompletnie nietrafionym
pomysłem.
- Jesteś pewien, czy to wypali? -
spytał niepewnie, kiedy przyjaciel kazał mu usiąść na swoim wynalazku.
- Przekonamy się, gdy zjedziesz –
odparł z roztargnieniem, wzruszając ramionami.
Jeszcze tego ranka na to samo
pytanie odpowiedział zupełnie inaczej – i bardziej optymistycznie.
- To jak, gotowy? - spytał
wynalazca, kiedy skończył ostateczny przegląd.
Ezio nerwowo pokręcił głową.
- Nie, oczywiście, że nie
jestem...!
Leonardo go popchnął.
I sanki ruszyły.
Czas zdawał się stanąć w miejscu,
gdy płozy powoli nachylały się do pionowego spadu. Zaraz jednak czas znów
ruszył, i to z podwójną prędkością. Sanki z głośnym świstem pruły przez
puszysty śnieg, który wzlatywał prosto na twarz Ezia. Spod przymrużonych powiek
asasyn dostrzegł tylko zbliżające się z zawrotną szybkością drzewa.
Szczęście w nieszczęściu, ale w tym
momencie do akcji wkroczył jeden z wybojów. Sanki gwałtownie zatrzymały się na
nim, a Ezio z rozpędu wyleciał w powietrze. Przez cudownie rozciągnięty ułamek
sekundy szybował jak orzeł, jednak zaraz z głuchym okrzykiem zwalił się na
ziemię.
Kiedy Ezio znów otworzył oczy, z
paniką stwierdził, że chyba rzeczywiście zginął. Gdy jednak na jego twarz opadł
jeden, drugi, trzeci płatek śniegu, zdał sobie sprawę, że zasnuwająca mu oczy
biel, to tak naprawdę tylko zachmurzone niebo.
Wtedy do jego uszu dobiegł krzyk i
trzeszczenie śniegu pod butami. Uniósł głowę. Uśmiechnął się z nutką
satysfakcji, gdy dostrzegł krzyczącego Leonarda, który na złamanie karku biegł
w dół górki, co parę kroków lądując na śniegu.
- Mio Dio... - jęknął Ezio,
próbując się podnieść. Wstawał pokracznie jak wiekowy starzec z osteoporozą trzeciego
stopnia. Wbrew temu, co obiecywał mu Leonardo, śnieg wcale nie złagodził
upadku. Kości – od kości ciemniowej po małe paliczki – bolały go jak wszyscy
diabli. Dlatego, gdy opierając się o drzewo udało mu się wyprostować, spojrzał
w niebo i stwierdził, że tego udanego dnia spotkały go aż dwa cudy.
Po prawie miesiącu ciszy znów
zaczął prószyć delikatny śnieg.
No i, co istotniejsze, jednak
przeżył.
We wtorek chcę książkę! Matma nie zając, nie ucieknie tak jak książka :3 Co to wpisu jednak poczekam z przeczytaniem, bo najpierw muszę książkę przeczytać :3
OdpowiedzUsuńJuż było na książkę paru chętnych, ale dzielnie ją dla Ciebie trzymałam!
UsuńZ przeczytaniem czekaj, a w klimatach pierwszej części - jeśli nie widziałaś, to paczaj! http://kota-paczy.blogspot.com/2013/07/nieszczescia-chodza-trojkami.html