sobota, 9 kwietnia 2016

Jak pech, to pech


Mam takie szczęście, że w godzinach moich ćwiczeń w szkole muzycznej zawsze obecne są jeszcze dwie inne osoby – rzępolący po dziecięcemu skrzypek z sali obok i buczący fagocista z sali nade mną. Kilka dni temu jednak miałam okazję usiąść do instrumentu dwie godziny wcześniej – idealnie, by pograć przed pojawieniem się nieproszonych sąsiadów.
Tak więc usiadłam.
I wtedy się zaczęło.
Usłyszałam nad głową jakieś kroki. Zaraz jednak kroki ucichły; zastąpił je dźwięczny głos sopranistki… dołączyła do niej altystka… i bas.
Bas dudnił, sopranistka przeszła do rejestrów, w którym szkło pęka.
Ale grunt to się nie poddawać. Zaczęłam ćwiczyć mój najgłośniejszy utwór – zagłuszył drażniące pianie na tyle, że prawie mi nie przeszkadzało.
Wtedy jednak usłyszałam ruch w sali obok. Dwa saksofony zaczęły się stroić. Zaczęły, ale nie skończyły. Mimo to zaczęły grać duet. Bardzo wirtuozowski, bardzo głośny, bardzo, przez niedostrojenie, fałszywy. A kiedy już myślałam, że gorzej być nie mogło, do taktu zawtórował im nauczyciel, wykrzykując uwagi i wybijając rytm o fortepian, który obijał się o ścianę. Moją ścianę, tą, przy której od drugiej strony siedziałam ja. Wokaliści z góry, jakby czując, że ktoś zaczął z nimi konkurować, także zaczęli śpiewać głośniej, potęgując kakofonię.
W tym hałasie nawet nie dosłyszałam, że odruchowo sama wciąż grałam.
Tego było za wiele. Wstałam, trzasnęłam skrzydłem klawesynu (bo niestety klapy nad klawiaturą nie ma) i zgarnęłam portfel.
- Jak wrócę, ma was tu nie być – wysyczałam w stronę ścian i wyszłam.
Poszłam do piekarni. Bardzo wolno, bardzo okrężną drogą.
Nie wiem, ile mnie nie było. Chyba długo, bo weszłam do sali – cisza. Schowałam do plecaka portfel – cisza. Ponownie otworzyłam instrument – nadal cisza. Zaczęłam grać – dzięki Bogu, słyszałam tylko siebie.

W myślach dziękowałam niebiosom za ten cud. Przezornie jednak przysięgłam, że nigdy, przenigdy więcej nie będę marudzić na skrzypka i fagocistę.

sobota, 2 kwietnia 2016

Rośnie nam fan


Studio tańca, w którym działam, przynajmniej raz do roku organizuje „kulturalny” pokaz wszystkich grup. Kulturalny, znaczy nie w klubie, ale na sali teatralnopodobnej, dedykowany głównie krewnym i bliskim tancerzy.
Odkąd jestem z tym studiem związana – czyli od ostatnich kilku lat – dostrzec można pewien niepisany zwyczaj. Mianowicie, przynajmniej w jednej choreografii pojawia się jakieś nawiązanie do Gwiezdnych Wojen.
W tym roku nie było inaczej. Padło na jedną z najbardziej energicznych ekip. Gdy tylko tancerze pojawili się na sali, ryknęła mocna muzyka, do którego zaraz dołączył równie ognisty taniec. Dźwięk i ruch narastały, elektryzując publiczność, i narastały, narastały…
Aż w szczytowym momencie wszystko ustało. Muzyka ucichła, tancerze zastygli, sala pogrążyła się w półmroku.
Trwało to ułamek sekundy. Zaraz po tym rozległ się znajomy świszczący oddech…
 A nagle przez salę przetoczył się równie podekscytowany dziecięcy okrzyk:
- Lord Vader!

Cała widownie ryknęła śmiechem. Ja także. Ale nie był to tylko wyraz rozbawienia, lecz także radości i dumy. Radości, że ukochana saga wciąż potrafi budzić emocje w kolejnych pokoleniach. Dumy – z dziecka, które w tym jednym momencie stało się symbolicznym potomkiem każdego starszego fana Gwiezdnych Wojen.