sobota, 12 grudnia 2015

Ferie - na pewno czas wolny?


Mniej więcej 6 grudnia zaczynają się już poważne i regularne myśli o nadchodzących świętach. Planowanie potraw i porządków, co się komu kupi na prezent, co samemu chciałoby się znaleźć pod choinką… W natłoku codziennych zadań świta jeszcze jedna myśl – o przerwie świątecznej. Od razu łatwiej idzie praca, gdy ma się w perspektywie nadchodzący czas wolności...
Ale potem idzie się na wykład (albo do szkoły – w tym wypadku, niestety, obowiązuje dowolność). Gdy przychodzi co do czego i trzeba ustalić jaki materiał mamy przerobić na następne zajęcia, zaczyna się stała gadka:
Na razie skupimy się jeszcze na opowiadaniach Mrożka. Na ostatnich zajęciach przed świętami zrobimy Emigrantów, żeby też jakiegoś dramatu liznąć… Właśnie, w tym semestrze chciałem jeszcze Lalkę omówić… Dobrze, to umówmy się, że Lalkę zaczniemy na pierwszych zajęciach w styczniu, żeby mieli państwo dość czasu na przeczytanie.
Tak, jasne, nie ma sprawy. Marzyłam o tym, żeby całą przerwę świąteczną martwić się czy zdążę przeczytać taką kobyłę. Żaden inny wykładowca też wcale nie pomyślał o tym samym i nie zadał nam czegoś, co akurat damy radę w tym czasie ogarnąć.
Nie znoszę czegoś takiego. I dam głowę, że nie tylko ja. Dla mnie okres świąteczny to czas, kiedy w końcu mogę w spokoju poobcować z bliskimi – najbliższą rodziną, krewnymi, przyjaciółmi, zwłaszcza tymi, którzy studiują w innych miastach. Chciałabym sięgnąć po książkę, którą mam ochotę przeczytać, a nie za której nieznajomość mogę dostać dwóję. Chciałabym obejrzeć film, który po prostu mnie ciekawi, a nie dlatego, że będzie kolokwium z jego analizy. Chciałabym zwyczajnie się zrelaksować, sama bądź w towarzystwie, nie myśląc o tym, co jeszcze koniecznie dziś muszę zrobić.

Jakiś czas temu wspominałam już o dziwnej potrzebie dobrowolnego zamęczania się pracą. Nie mam pojęcia, czy to wina obecnego w Polsce systemu, czy to ogólnoświatowa tendencja. Jakkolwiek by jednak nie było, mierzi mnie takie nastawienie. Nie marzy mi się leżenie do góry brzuchem od rana do wieczora, jednak chciałabym mieć też trochę czasu wolnego, żeby robić nie tylko to, co muszę, ale także to, co chcę. Działać na własnych warunkach, we własnym tempie, dla czystej przyjemności. W końcu nie samą pracą żyje człowiek. Inaczej czym różnił by się od wołu?

wtorek, 1 grudnia 2015

NaNoWriMo - sumujemy!


Jednym słowem – poległam. Zawinił tu nie tylko niedostatek czasu, ale i chęci. Właściwie to przede wszystkim chęci – tak to już jest, gdy z góry wiadomo, że założony cel jest nieosiągalny.
Choć jednak nie wypisałam ani założonej liczby słów (jest ich ledwo 10 493), ani nie skończyłam opowieści, nie uważam tego przedsięwzięcia za kompletną porażkę. Człowiek uczy się na błędach, a ja przez ten miesiąc popełniłam ich bardzo wiele.
Najbardziej zdołowało mnie porwanie się na niemożliwy do spełnienia cel. Od początku wiedziałam, że przy moim planie zajęć nie będę w stanie wypisać tak dużej liczby słów. Męczyłam się przez to podwójnie – świadomość porażki już na starcie skutecznie obniżała morale; nie przeszkadzało mi to jednak w mimowolnych próbach sięgnięcia tego pułapu, bo a nuż się uda, co podwajało nerwy i wysiłek. W ramach eksperymentalnego przedsięwzięcia można było się czymś takim zabawić – na co dzień lepiej stawiać sobie poprzeczkę nawet i niżej, byle tylko doskoczenie do niej leżało w granicach możliwości.
Przez prawie całą drugą połowę miesiąca właściwie nie pisałam tego, co powinnam. Gdy jednak już pisałam, szło mi to nawet nieźle. Najwyraźniej widziałam to w pierwszym tygodniu – udowodniłam sobie, że gdy tylko mam czas i chęci, jestem w stanie pisać znacznie więcej.
Właśnie, lecz tu pojawiają się schody, w postaci czasu i chęci. Zauważyłam ciekawą zależność – zaniedbywanie wszystkich innych sfer życia odbija się niekorzystnie także na pisaniu. Przykładem tego jest choćby wspomniane wpadka z zapomnianym spotkaniem – wolny wieczór nagle już nie jest wolny, i nie ma już kiedy pisać. Gdy odrabianie prac domowych i ogarnianie materiału zostawia się na ostatnią chwilę, też nagle brakuje tego czasu. O zarywaniu nocek właściwie tylko wspomnę – wiadomo, że wtedy już kompletnie nic się nie da robić. Jednak wszystkie te przeszkody to tylko efekt braku organizacji. Będzie konkretny plan, to i znajdzie się gdzieś czas na pisanie (efekty w pierwszym tygodniu są tego dowodem).
Ach, i zapomniałabym o rzeczy najważniejszej – pisać, byle do przodu. W końcu gdy już się przetrze szlak, cofnięcie się i poprawienie tego czy tamtego jest przeważnie o wiele prostsze.
Czy więc jestem zadowolona z tego miesiąca? Zdecydowanie tak. Efekty rzeczywiście mogły być lepsze, co jednak przez to zyskałam, to już moje. I przecież w końcu ruszyłam z tym opowiadaniem – a o to właśnie chodziło.


poniedziałek, 23 listopada 2015

NaNoWriMo - tydzień 3

Liczba dni: 22
Liczba słów: 10 275

Musiałam zrezygnować z formuły liczby wypisanych dni, bo w ostatnim tygodniu nie codziennie zaglądałam do projektu. Stąd też i marna liczba słów, niewiele większa od tej w poprzednim wpisie. Może nie będzie wyglądać tak blado, jeśli umownie dodamy do niej jeszcze blisko dwa tysiące słów z napisanych niedawno wypracowań oraz tę notkę. To już zawsze trochę więcej.
Jednak ten tydzień nie był tak bezowocny, na jaki wygląda. Odkryłam kolejną rzecz, które skutecznie utrudnia pisanie.
Tak więc, przed Państwem – zapominalstwo!
Wygląda niegroźnie. Tym bardziej, ze wcale nie chodzi mi tu o zapominanie o pisaniu. Nie, o tym pamiętam szczególnie dobrze. Cały dzień rozplanowuję zajęcia, posiłki i czas na naukę właśnie po to, by wygospodarować większość wieczoru na pisanie. Przez cały dzień więc skrupulatnie podążam za planem, punkt po punkcie, z poślizgiem nie większym niż godzina. Pod koniec dnia jestem z siebie naprawdę dumna, i wychodząc z uczelni myślami jestem już w domu i pracuję nad dalszą częścią opowieści. Idę szybko w stronę przystanku, kiedy nagle rozdzwania się telefon. Odbieram – zziajana przyjaciółka przeprasza z spóźnienie, przysięga, że właśnie wyszła z autobusu i prosi, żebym cierpliwie poczekała na pod galerią. Odruchowo przytakuję, już przeczuwając, że coś moim perfekcyjnym planie dnia zostało pominięte. Rzeczywiście, gdy tylko się rozłączyłam, dociera do mnie, że przecież umawiałam się z przyjaciółką tego wieczoru na kawę… Tak więc idę na tramwaj jeszcze szybciej, żeby zdążyć do galerii przed nią i nie dać się zdemaskować z moim zapominalstwem. Jadąc, sumienie atakuje mnie z dwóch stron – z jednej, bo przez egoistyczną myśl o pisaniu zapomniałam o przyjaciółce, i z drugiej, bo ostatecznie tego dnia już pewnie pisać nie będę, a nawet jeśli, to nie tyle, co powinnam.

Okazuje się więc, że jestem nie tylko kiepskim pisarzem, ale i kiepskim człowiekiem. Przyjaciele, na szczęście, zdążyli przywyknąć i wybaczają mi podobne wpadki. Jednak zaniedbana opowieść nie wybacza nigdy.

niedziela, 15 listopada 2015

NaNoWriMo - tydzień 2

Liczba wypisanych dni: 15
Liczba słów: 9776              

Zwolniłam tempo. Tragicznie zwolniłam. Może to zwykły brak zapału do pracy? Trudno powiedzieć. Trochę przygniotła mnie ta monotematyczność. Ciężko jest skupić się na jednym projekcie, gdy w głowie kołtuni się jeszcze tyle innych nęcących pomysłów... Tym bardziej, że chwilowa zmiana obiektu zainteresowań zwykle wychodzi na dobre. Wystarczy jeden dzień w innym świecie, by spojrzeć na wcześniej tworzony tekst zupełnie świeżym okiem. Wcześniejsze koncepcje czy plany nieco wyblakły, zeszły gdzieś na peryferie myśli, przez co poszerzyło pole widzenia. W takim wypadku, jeśli miało się jakiś problem z tekstem, jego rozwiązanie pojawia się samo, i to tak banalne, że nie można zrozumieć czemu wcześniej się go nie zauważyło!
Zwolniłam także dlatego, że wpadłam w pułapkę poprawiania. Cofam się, dopisuję, przestawiam… A tekst stoi w miejscu. W takim wypadku trudno się nie znudzić. Dłubanie w środku tekstu nie wychodzi mi za dobrze. Lepiej mi już dobrnąć do końca, choćby nie wiem jak było źle, i dopiero potem zmierzyć z tragedią, jaka wyszła spod moich palców. Jednak myśl o tej nadchodzącej tragedii i wiążącym się z nią piekle poprawiania ciężko jest pisać…
Tak, najtrudniej jest zacząć. Wizja porażki skutecznie odwodzi od sięgnięcia po laptopa. Jednak jak już się zacznie pisać, to wtedy jakoś leci. Po kilku słowach, zdaniach, akapitach myśl ciągnie się sama. Potem z kolei trudno jest przerwać. Nawet, gdy myśl się kończy i odrywa się ręce od klawiatury, albo nawet uda się wstać od biurka, rzadko kiedy oznacza to koniec pracy. Choć zaczyna się robić inne rzeczy, myśli wciąż jeszcze krążą wokół tekstu. I nagle do głowy wpada niesamowity pomysł, który trzeba natychmiast zapisać, więc dosłownie na sekundę znów siada się do komputera… I wstaje jakoś po kwadransie, jeśli uda się jakoś w porę opamiętać. Przerywa się to szaleństwo, jednak tylko po to, by za kilka minut znów wrócić, z kolejnym koniecznym do zapisania pomysłem…
A teraz, gdy tak zręcznie wyminęłam dręczący mnie temat z początku tekstu, czas do niego wrócić i bez ogródek przyznać się, co mnie najbardziej odstrasza od pisania. Otóż, od samego początku miałam świadomość, że nie sprostam ilościowym wymogom NaNoWriMo, więc obiecałam sobie nie przejmować się liczbą produkowanych słów. W pierwszym tygodniu rzeczywiście nie zwracałam na to uwagi, jednak w drugim różnica liczb zaczęła być przytłaczająco wielka. A trudno jest startować w wyścigu nie zamierzając dobiec do mety.

Tak, w końcu się do tego przyznałam. Mam nadzieję, że w nadchodzącym tygodniu zaowocuje to jakąś poprawą.

niedziela, 8 listopada 2015

NaNoWriMo - tydzień 1

Liczba wypisanych dni: 7
Liczba słów: 7861

Choć zabrzmi to nieprawdopodobnie, szczerze mogę powiedzieć, że w ciągu tego tygodnia nauczyłam się o pisaniu więcej niż przez ostatnie pół roku.
Po pierwsze, jestem w stanie pisać dużo więcej, niż dotychczas. Przyznaję się, nie wyrabiam normy 1667 słów dziennie, jednak sama świadomość tej granicy bardzo mnie motywuje. Pierwszego dnia z trudem wydusiłam z siebie nie cały tysiąc słów –wczoraj napisałam o połowę więcej, i to przy dużo spokojniejszej pracy. Zawdzięczam to pewnie temu, że myślę teraz ilościowo, a nie jakościowo – nie zastanawiam się nad każdym kolejnym wyrazem, piszę nieprzerwanie przynajmniej przez cały. Paradoksalnie, wcale nie przynosi to gorszych efektów. Wręcz przeciwnie, tekst jest nawet bardziej spójny.
Po drugie, zawsze znajdzie się czas na pisanie, wystarczy tylko chcieć. Fakt, że jeszcze niedawno potrzebowałam tygodnia, żeby wystukać tyle słów, ile teraz wystukuję w jeden dzień, mówi chyba sam za siebie.
Po trzecie, i najgłupsze, dopiero teraz zrozumiałam, co tak naprawdę znaczy, że pisarz powinien przede wszystkim pisać. Jak wspomniałam ostatnio, cały listopad poświęcę pracy nad fanfiction, które zaplanowałam jeszcze w wakacje. Prawda jest taka, że we wrześniu i październiku też próbowałam coś z nim zrobić, jednak nie mogłam poradzić sobie z podstawowym problemem – jak zacząć. W głowie miałam kilka pomysłów, jednak każdy po kilku zdaniach wydawał mi się tak beznadziejny, że przerywałam pisanie. Teraz było tak samo – gdy jednak wisiała nade mną ta granica 1667 słów, pisałam dalej, nawet gdy czułam, że nigdy nie stworzyłam niczego gorszego. Tym sposobem każdy z tych pomysłów został napisany, od początku do końca, jeden gorszy od drugiego. Wtedy jednak, gdy miałam je przed sobą, kompletne i gotowe, mogłam im się przyjrzeć i zrozumieć, co tak naprawdę było w nich nie tak. Rozwiązanie było banalne - wystarczyło nie uśmiercać ojca głównej bohaterki. Potem bez problemu ruszyłam dalej. Jednak żeby zrozumieć coś tak oczywistego, musiałam najpierw wypluć z siebie blisko 4000 słów. Wniosek – choćby nie wiem jak bardzo szczegółowy i dopracowany z matematyczną dokładnością plan się stworzyło, o jego skuteczności można się przekonać dopiero podczas pisania.

Wiem, że nic nie wiem – tak bym podsumowała ten tydzień.

niedziela, 1 listopada 2015

NaNoWriMo czas zacząć!

Gdy mam za dużo wolnego czasu, muszę znaleźć sobie jakieś karkołomne i czasochłonne zajęcie. Stąd zainteresowanie NaNoWriMo (oficjalna strona TU), czyli Międzynarodowym Miesiącem Pisania Powieści, przypadającym właśnie na listopad. Każdy zaangażowany pisarz w ciągu miesiąca musi spełnić dwa cele – po pierwsze, napisać przynajmniej 50 000 słów, po drugie, stworzyć powieść. Podobno jest to wykonalne. Nie w tym jednak rzecz, ja potraktuję NaNoWriMo nie jako cel, ale środek. W tym miesiącu chciałam w końcu zacząć pracę nad moim drugim blogiem z opowiadaniem. Plan opowieści powstał jeszcze w wakacje, jednak poza tym nic więcej nie zrobiłam. Ten powieściowy miesiąc wydał mi się idealnym momentem na mobilizację. Jeśli więc nawet nie sięgnę wymaganego pułapu słów, ani nie skończę opowieści, będę szczęśliwa z każdego napisanego akapitu. Najważniejsze, że szkic zacznie przeradzać się w tekst.

Tak więc, skoro już rozgrzałam klawiaturę, biorę się za pisanie. A co z tego wyjdzie, zobaczymy. 

niedziela, 25 października 2015

O tańcu i treningach


Co w treningach lubię najbardziej?
Pomijając fakt, że ogólnie lubię treningi (inaczej bym nie tańczyła), zdecydowanie najprzyjemniejszy jest sam początek. Moment, kiedy na rozgrzanie mamy kilkanaście razy obiec salę.

Tak więc biegniemy – nieśpiesznie, truchcikiem, ale krew i tak zaczyna płynąć szybciej. Gdzieś między drugim a trzecim okrążeniem z głośników uderza w nas muzyka. Głośna jak na koncercie, wibrująca w nieprzygotowanych na to żebrach i bębenkach. Wtedy wiele rzeczy dzieje się jednocześnie – trucht zamienia się w bieg, serce przyśpiesza, w żyłach zaczyna krążyć adrenalina. Trudno powiedzieć która z tych rzeczy poprzedza czy powoduje inne. Czuć tylko buzującą w ciele energię, którą już, teraz, natychmiast chce się rozładować ruchem. W tym jednym momencie świadomość rwącego się do tańca ciała jest nawet przyjemniejsza niż sam taniec. Taka rozgrzewka do muzyki jest obietnicą spełnienia, które ma już zaraz nastąpić – a cóż jest w życiu piękniejszego właśnie od spełnienia?

niedziela, 18 października 2015

Artysta romantyczny


Na hasło artysta w mojej głowie rodzi się tylko jedno, trochę romantyczne skojarzenie…
Artysta to człowiek zamknięty we własnym świecie, którego granice wyznacza światło świecy. Siedzi skulony, rozkojarzony i nieswój. Czeka, aż w najmniej spodziewanym momencie zjawi się jego prawdziwa kochanka - Muza. Gdy to się stanie, nie liczą się obowiązki, głód ani czas – wzniecony przez Muzę żar karze mu tworzyć, póki nie skończy, lub póki ten szał nie wykończy jego.
Wychowałam się właśnie na takim micie. I nie ukrywam, że taki obraz artysty bardzo mi się podoba. Obcując ze sztuką w każdej formie lubię czasem wyobrażać sobie, że tworzył ją właśnie ktoś taki– trochę uduchowiony, trochę nawiedzony, a na pewno unoszący się ponad tę rzeczywistość.
Niestety, po blisko dwudziestu latach skończyło się to fantazjowanie. Mój romantyczny sen skończył się wraz z informacją, że współcześni kompozytorzy z wyższych sfer. nie wierzą już w szepty Muzy. Ich kompozycje są owocami trzeźwej myśli i oprogramowania. Zero oświeceń i napadów szaleństwa.
Na szczęście ta wieść tyczy się tylko kompozytorów. Nie mam pojęcia, jak wygląda praca artystów z innych dziedzin sztuki. Może jeszcze nie przeszli na współczesny tryb racjonalności?

Na wszelki wypadek ja sama, choć do miana artysty jeszcze mi daleko, staram się czasem tak poszaleć. Nawet posty na bloga o wiele lepiej pisze się w środku nocy przy blasku świecy. Poza tym, należy kultywować tradycje – nikt w końcu nie chce, by jego dzieci wychowywały się w świecie, w którym mit romantycznego artysty rzeczywiście jest tylko mitem.

sobota, 10 października 2015

Moralność gołębi


Wiosna to pora, kiedy miłość rośnie wokół nas. Pszczółki zapylają, zwierzątka się ganiają, zakochane pary wyskakują na ulicach jak grzyby po deszczu.
Nic jednak nie pobije tego, z czym od jakiego czasu stykam siępo powrocie do domu.
Któregoś dnia usiadłam po południu za biurkiem, by użerać się z analizą fugi. Praca była bardzo frustrująca, więc po jakimś czasie musiałam westchnąć głęboko i podnieść zmęczony wzrok na widok za oknem...
Prosto na parzącą się na dachu sąsiedniego bloku parę gołębi.
Szok. I coś na kształt zazdrości, bo bawiły się zdecydowanie lepiej niż ja w tamtym momencie. Zresztą, nie tylko wtedy – w następnych dniach także urządzały sobie takie schadzki, akurat, gdy musiałam pracować za biurkiem. Była jednak wiosna, musiałam więc wybaczyć im tę złośliwość.
W wakacje sprawa miała się nieco inaczej. Nie siadałam wtedy za biurkiem w celach służbowych, więc widok dobrze bawiącej się pary nie budził we mnie negatywnych emocji. Czułam jednak niepokój – w końcu to już nie była wiosna, ale połowa lata...
A niedawno zaczął się październik. Po długiej przerwie znów usiadłam za biurkiem, tym razem do analizy sonaty, a gdy przy przetworzeniu musiał już podnieść rozżalony wzrok...
Znowu zobaczyłam te gołębie.
Podobno po osiągnięciu dojrzałości płciowej gołębie wdrażają się w niekończący się aż do śmierci okres godowy. Jednak to, co dzieje się za moim oknem, to nie szlachetne przedłużanie gatunku, to już bezwstydna rozpusta – a gołąb gołębiem, ale też powinien się szanować!

piątek, 2 października 2015

Mikroklimaty są wśród nas


W ciągu pięciu lat uczęszczania na geografię sporo czasu poświęciłam na zgłębianie tematu klimatów. Do dziś pamiętam mapę Ziemi podzieloną na poziomie kolorowe pasy. O strefach klimatycznych mówiliśmy dużo, zapamiętałam nawet, że Polska leży w strefie klimatów umiarkowanych.
Wspomniano też o mikroklimatach, posypało się nawet kilka przykładów, ale nikt nie zwrócił większej uwagi.
A to był błąd. Bo mikroklimaty są wszędzie.
Na przykład w naszej sali klawesynowej. Jest to pomieszczenie w najdalszym rogu szkoły, schowane przed wzrokiem uczniów i promieniami słońca. Bez względu na porę roku zawsze jest tam zimno jak w kostnicy, a przez nawilżacz tak jak i tam wilgotno. Zimą możemy próbować przegnać ziąb kaloryferami. Jednak gdy ogrzewanie wyłącza się z nastaniem wiosny... otwieramy okna licząc, że z parku wleci trochę nagrzanego słońcem powietrza.
Podobny, choć bardziej surowy klimat panuje na parterze mojego wydziału. Głównym powodem powstania mikroklimatu była bezmyślność architekta, który prosto z wiatrołapu poprowadził na wprost główny korytarz. Przy źle zsynchronizowanych automatycznych drzwiach oraz niekończącym się potoku wchodzących i wychodzących studentów wiatrołap jest bezsilny, wiatru nie łapie, tylko wprowadza go w głąb budynku. Przez to na głównym korytarzu nieustannie hula wiatr, szczególnie dokuczliwy mroźną zimą.
Największą zagadką jest jednak klimat wewnątrz niedokończonego kościoła na moim osiedlu. Przeważnie jest tak, że jeśli kościół jest stary, jest w nim zawsze zimno, a jeśli jest nowy, nie ma specjalnych zmian klimatycznych. W naszym kościele dzieje się coś dziwnego – o ile zimą wewnątrz jest zawsze kilka stopni chłodniej niż na zewnątrz, o tyle latem panuje tam dużo większy zaduch. Jaka jest przyczyna tej niekonsekwencji? Nie mam pojęcia. Nagie mury bywają nieprzewidywalne i złośliwe.
Mikroklimaty zresztą też.

sobota, 26 września 2015

O kulcie niewolnictwa i teatrze długich spojrzeń, czyli pofestiwalowe refleksje


Po festiwalach filmowych ludzie mają zwyczaj pisać o filmach. Oczywiście jest to uzasadnione, ale nie widzę sensu w powielaniu tego trendu, skoro dzieje się tam jeszcze wiele innych rzeczy, o których warto by napisać.
Na przykład o szerzeniu się kultu niewolnictwa wśród wolontariuszy, o czym przekonałam się z autopsji. W fazie przygotować większość wolontariuszy zaprzęga się do zadań przypominających taśmociąg w fabryce, jak masowe składanie pakietów powitalnych dla gości. W samej takiej pracy, choć czasochłonna i nużąca, nie ma nic złego ani wyjątkowego – najciekawsze jest to, co dzieje się w tym czasie z wolontariuszami...
Po kilku godzinach sumiennej pracy koordynator zarządza zasłużoną przerwę. Na taśmociągu konsternacja – dać odpocząć zmęczonym kończynom i tym samym wypaść z rytmu czy ciągnąć to do końca, dopóki tak ładnie wszystkim idzie? Część decyduje się przerwać, część zostaje na stanowiskach. Produkcja pakietów działa więc dalej, choć, z tego co słychać, uszczuplony skład daje się we znaki:
                  -   Ej, gdzie się podział ten od ulotek?
                  -   Powiedział, że jest głodny i poszedł coś zjeść.
                  -   Jakby tylko on tu był głodny...
                  -   No tak, ale on jednak ma za sobą te cztery godziny.
                  -   Cztery godziny?! Ja tu działam od rana, i jakoś nie narzekam.
Mnie, jako jednej z odpoczywających, na moment zrobiło się aż głupio, że jak ostatni słabiak zdecydowałam się skorzystać z przerwy. Zjeść kanapki w ogóle się nie odważyłam.
Kiedyś spotkałam się z twierdzeniem, że Polacy to Chińczycy Europy. Wtedy myślałam, że to aluzja do niskich pensji. Teraz jednak wydaje mi się, że chodziło pracę w niemal niewolniczym trybie, bez chwili wytchnienia. A właściwie nie samą taką pracę, ale silną jej potrzebę – w końcu brak skrajnego wycieńczenia to brak jednego powodu narzekań i pławienia się w swoim nieszczęściu. A to, jak wiadomo, nasz sport narodowy.
Innym ciekawym zjawiskiem jest odbywająca się na terenie całego festiwalu gra długich podejrzliwych spojrzeń. Sprowadza się ona do wypatrywania w tłumie znanych osobistości, które pojawiają się to tu, to tam w trakcie całej imprezy. Do tej pory nikt jeszcze nie wpadł na pomysł zaopatrzenia ich w specjalne plakietki czy czapki z chorągiewką, tak więc wypatrzenie takiej znanej osobistości nie jest tak proste, jak mogłoby się wydawać. Z tego powodu każdy gracz, przechodząc z kina do kina, wydaje się podejrzanie zainteresowany otoczeniem – rozgląda się, jakby kogoś szukał, albo na kogoś czekał, a gdy zatrzymuje wzrok na jakimś przechodniu odrobinę za długo, w jego oczach można dostrzec to pytanie: „czy to nie ten z tamtego filmu?”.
Przeważnie odpowiedź brzmi „nie”. Ale to nic, wystarczy jakby nigdy nic wrócić do pozorowania naturalnej obserwacji otoczenia.
Jeśli jednak odpowiedź brzmi „tak”... To wtedy też nic. Jedyna różnica jest taka, że po powrocie do domu można triumfalnie krzyknąć: „ty, słuchaj, spotkałem tego z tamtego filmu!”.

wtorek, 22 września 2015

Lifelista

 Ten cudowny wynalazek, nazywany muzyczną listą życia (w skrócie lifelista), spotkałam na blogu Lustro Rzeczywistości. Zainspirowana, także stworzyłam lifelistę – nieco uproszczoną (pierwsza wersja była trzy razy dłuższa) i nieopisaną konkretnymi datami (ale układa się w chronologiczną całość, co chyba wystarczy – w końcu to nie życiorys do urzędu).



The Beatles – I Me Mine
Choć piosenka nie ma wesołego wydźwięku, mnie kojarzy się z bardzo radosnym okresem wczesnego dzieciństwa. Do przedszkola nie miałam szczęścia uczęszczać, więc żyłam w tym cudownym bezczasie, kiedy nie potrafi się jeszcze umiejscawiać minionych zdarzeń na osi czasu. Wszystkie wspomnienia sprzed pójścia do szkoły tworzą więc jeden barwny kolaż, który ożywa we mnie właśnie przy dźwiękach tej piosenki.



Las Ketckup – Asereje
Piosenkę tę (wraz z niezastąpioną choreografią) poznałam na pierwszej w życiu szkolnej dyskotece. Zapamiętałam ją głównie dlatego, że przy niej też po raz pierwszy tańczyłam z chłopakiem (na wolnego byliśmy jeszcze za młodzi). Poza tym świetnie się do niej tańczyło – gdy więc odkryłam, że jedna z moich kuzynek także lubi tę piosenkę, często zamykałyśmy się w jej pokoju, włączałyśmy Asereje na cały regulator i, wskoczywszy na stół, śpiewałyśmy i tańczyłyśmy jak szalone.
I tak bodajże przez pół podstawówki.



Virgin – Dżaga
Na tę piosenkę trafiłam jakoś w drugiej połowie podstawówki, kiedy miałam swoje pierwsze próby „poważnego pisania”. Treścią nie miała nic wspólnego z moimi arcydziełami, ale kryjąca się w niej energia bardzo umilała trudy pisarskie.



Backstreet Boy – As Long As You Love Me
Dla mnie to bardzo wielofunkcyjna piosenka. Po pierwsze, jak wskazuje umieszczony tu klip, w którym po raz pierwszy usłyszałam tę piosenkę, kojarzy mi się z MegaMan NT Warrior, kreskówką przełomu podstawówki i gimnazjum. A po pierwsze po raz drugi, ta piosenka towarzyszyła mnie i mojej przyjaciółce przy naszych wszystkich głupich i głupszych gimnazjalnych przygodach.



Hans Zimmer – This Land (Król lew)
Ten utwór przypadł na przełom gimnazjum i liceum – etap krótki, ale obfity w wiele ważnych życiowych zmian.



Queen – You're My Best Friend

Wiele najbliższych mi dziś osób poznałam na początku liceum. A poznałam je, pośrednio lub też bezpośrednio, właśnie dzięki tej piosence. To jest więc brzmienie pierwszej klasy.



Daft Punk – Get Lucky feat. Pharrell Williams & Nile Rodgers
Jak już wspominałam, ta piosenka była wszędzie. Siłą rzeczy więc towarzyszyła mi wszystkich mniej i bardziej istotnych imprezach i wydarzeniach drugiej połowy liceum – na osiemnastkach, sylwestrach, studniówce, a nawet przy lekturze Gry Endera, która zresetowała mi mózg... W skrócie – działo się przy niej tyle, że gdy ją słyszę, nie wiem, co najpierw wspominać.



Katarzyna Łaska – Mam tę moc (Kraina lodu)
To dźwięki końca liceum, kiedy jak nigdy potrzebowałam mocy do walki. Roboty było w bród, a konflikty z nauczycielami, którym nie podobały się moje pomysły na maturę i przyszłość, niczego nie ułatwiały. Najtrudniej jednak było z tym ostatnim – przyszłością. Wiało już chłodem niezależności. Po raz pierwszy naprawdę poczułam się odpowiedzialna za siebie. W którą stronę pójść? Gdzie najlepiej sobie poradzę? Gdzie w ogóle chcę iść? Jakże chciałam być wtedy tak pewna swego, jak Elsa!



Estelle – Stronger Than You (Steven Universe)
Potem dostałam się na studia – nie te wymarzone, ale też dobre (teraz, po roku, urosły do rangi cudownych). A kiedy myślałam że najgorsze już za mną, zdobyta po latach przymusowej edukacji wolność okazała swoje najgroźniejsze oblicze. Na studiach nikt już nie trzymał nade mną bata, co sprzyjało niekontrolowanemu odpuszczaniu sobie. Nie potrzebowałam już zapewnień, że mam moc – na ten rok potrzebowałam czegoś, co pomoże mi udowodnić sobie, że potrafię być jeszcze silniejsza niż dotychczas.



Listę zakańczam piosenką na teraz – Give Life Back To Music. Po 11 latach rutynowego grania w szkole muzycznej przypomniała mi, o co w tym tak naprawdę chodzi. I taki też jest plan na ten ostatni rok nauki – na nowo tchnąć w muzykę życie.

sobota, 12 września 2015

TOP wideoklipy

 Wideoklipy, klipy, teledyski... Do dziś nie potrafię nakreślić między nimi jasnych granic (a podobno jakieś są, ale jakie, nie wiem). Wierzę jednak, że obejdziemy się bez konkretnych definicji. Dla spokoju sumienia wyjaśnię tylko, że lista dotyczy krótkich filmów, głównie związanych z muzyką, które cieszą moje oczy (i uszy) lub poruszyły mnie w jakikolwiek inny sposób.
Teraz mogę w spokoju przejść do listy.


Zwiastun Pocahontas Disneya

Zwiastun ten po raz pierwszy obejrzałam jako kilkuletni szkrab. Szkrab, który całym sercem kochał (i nadal kocha) Matkę Naturę. Nietrudno więc chyba zgadnąć, o czym nieustannie marzyłam po obejrzeniu tego krótkiego klipu.
Nie, wcale nie chciałam obejrzeć całej Pocahontas (to nastąpiło dopiero jakoś przed maturą). Oczarowana cudownym śpiewem Pocahontas, pragnęłam jak John Smith pobiec za nią w głąb tej kolorowej indiańskiej puszczy, poznać wszystkie jej uroki i tajemnice.
Zresztą, pragnę tego do dziś.


Daft Punk – One More Time

Przy pierwszym spotkaniu z tym teledyskiem byłam już nieco starszym szkrabem, ale jednak wciąż szkrabem. W tym czasie lubiłam oglądać telewizję, głównie kreskówki, telezakupy i programy muzyczne. Tak trafiłam na teledysk One More Time. To było coś! Po raz pierwszy widziałam, żeby muzyce nie towarzyszył „film z prawdziwymi ludźmi”, ale kreskówka! Co więcej, była to kreskówka naprawdę ładna i kolorowa, a do tego muzykami byli niebiescy kosmici! Choć twórczość Daft Punk ogólnie określa się jako nowatorską, dla takiego dzieciaka jak ja był to totalny kosmos.


Daft Punk – Get Lucky feat. Pharrel Williams & Nile Rodgers

Ten kawałek pojawił się nagle, i równie nagle znalazł się wszędzie. Jest mi więc trudno określić, kiedy usłyszałam go po raz pierwszy. Mogę jednak powiedzieć, kiedy i gdzie po raz pierwszy usłyszałam – i zobaczyłam – go świadomie – na jednej wyjątkowej domówce, gdzie muzykę puszczano razem z teledyskami.
Gdy zaczęło się Get Lucky, akurat siedziałam w fotelu z kolejnym piwem, tuż przed telewizorem. W miejscy idealnym, żeby zobaczyć sam początek teledysku - animację kosmosu. Trochę poczułam się wtedy jak ten mały szkrab, który równie uważnie śledził początek teledysku One More Time. Zanim jednak zdążyłam coś z tym skojarzeniem zrobić, kosmos zniknął, a zamiast tego ujrzałam wykonawców piosenki - dwoje z nich okazało się być robotami. Szczyt szczęścia!
Ale czy mogłam mieć szczęścia na tyle, by okazało się, że te cudne roboty mają coś wspólnego z "kosmicznym teledyskiem" z mojego dzieciństwa?
Jak się okazało kilka godzin później, mogłam - i wtedy zaczęło się szaleństwo. Które trwa zresztą do dzisiaj. Ale to już temat na kiedy indziej.


Kygo – Stole The Show feat. Parson James

Co już przy pierwszym obejrzeniu teledysku zwróciło moją uwagę, to że samo brzmienie muzyki (nie wgłębiając się nawet w tekst) idealnie pasowało do klimatu obrazu. Jednak, choć bardzo lubię tę piosenkę, w samym klipie najbardziej cenię postaci astronautopodobnych obcych. Przez zachowanie i sposób bycia są tak różni od otaczających ich ludzi; inni na swój własny, rozczulający sposób, który tworzy z nich cudowną parę. Zwłaszcza pod koniec, gdy łączą się w swym dziwnym tańcu, przez moment zachwycają się różą, a potem po prostu stoją, obejmując się i komunikując w tylko sobie znany sposób.
Zastanawia mnie też jedna rzecz, ukazana bodajże TU. U dołu pleców obcego widać zaczepioną o paski różę. Tak ładnie tam wisi, wątpię, by sam dał radę ją tam umieścić. Żałuję więc, że w teledysku nie ma ujęcia pokazującego, jak ktoś z imprezowiczów pomaga mu ją tam przyczepić – byłaby to nadzwyczaj urocza scena.


Zwiastun Assassin's Creed: Unity

Mówiąc najkrócej – dla mnie to klip idealny, i to pod każdym względem. Po pierwsze, animacja jest bardzo płynna i realistyczna, co mimo całej tej technologii dla mnie nadal jest szokiem. Po drugie, piosenka Lorde pasuje do niego pod każdym względem, i treścią, i klimatem, w jakim jest utrzymana. Po trzecie, obraz jest bardzo dynamiczny i rytmem idealnie dopasowany do muzyki, która podkreśla przejścia i kluczowe ujęcia. A po czwarte, pointa ukazanej walki jest rozbrajająca.


Assassin's Kittens Unity


Mogłabym napisać o walorach artystycznych, o rytmicznym obrazie, o cudownej muzyce... Tylko po co, skoro wiadomo, że na pierwszym miejscu i tak są te urocze, zakapturzone kociaki...

sobota, 29 sierpnia 2015

Naszyjnik Daft Punk

 Tak to już się kończy, kiedy człowiek nagle odświeża sobie ulubione kawałki i koniecznie musi rozładować w jakiś twórczy sposób nadmiar miłości do zespołu. Choćby nawet miał to robić w środku nocy.
Hmm, może dorobię jeszcze kolczyki...


 Niech ten naszyjnik będzie także przestrogą dla wszystkich, którzy nie wierzą przydatność podstaw matematyki! Jak widać, ma on kształt czworościanu, do tego nieforemnego. Tyle rysunków i siatek bryły, tyle obliczeń z Pitagorasa, ile zrobiłam przy ustalaniu najodpowiedniejszego kształtu naszyjnika, wcześniej robiłam tylko przy zadaniach maturalnych. Jakież to było miłe uczucie, kiedy okazało się że to wszystko ma też zastosowanie w życiu codziennym. Z niecierpliwością oczekują więc chwili, gdy odnajdę sens we wzorach skróconego mnożenia.

piątek, 21 sierpnia 2015

Bibliofil w bibliotece

Bibliofil w bibliotece – brzmi niegroźnie. Nic bardziej mylnego! Prawdziwy mol książkowy wie, że wizyta w bibliotece może być ciężkim przeżyciem. I to dosłownie. Wiem z doświadczenia.
Wypad taki planuję już dzień wcześniej. Muszę dokładnie wiedzieć z czym i kiedy mam odwiedzić bibliotekę. Potrzebuję też czasu, żeby przygotować się na to psychicznie.
Dni wizyt w bibliotece są bardzo męczące. Głównie dlatego, że do biblioteki trafiam zwykle pod wieczór, co oznacza, że przez cały dzień biegam z dodatkowym balastem w postaci książek do oddania. Kiedy więc w końcu obładowana doczłapię się do biblioteki, dziękuję Bogu za cud, że i tym razem nie pękł mi kręgosłup.
Z trudem ignorując kuszący labirynt regałów, szybko – na tyle szybko, na ile pozwala ciężka torba – podchodzę do stanowiska bibliotekarzy i przekazuję im przeczytane książki. Do tego momentu wszystko jest w porządku. Kiedy jednak ruszam w stronę wyjścia...
Labirynt regałów wzywa.
Tylko przejdę tamtędy. Zerknę, co ciekawego stoi na półkach, co ewentualnie w przyszłości można by wypożyczyć...
Moc labiryntu jest niezbadana. Czasem wchłonie mnie na kwadrans, czasem na godzinę. Niezmiennie jednak wychodzę z niego ze znów wypchaną torbą. Klnę na własną zachłanność – na brak zajęć nie narzekam, a i mam co czytać w nielicznych wolnych chwilach, więc na co kolejne książki?! Głupota i chciwość. Ciągnę jednak tę torbę ze sobą do domu, obiecując sobie, że to już ostatni raz.

I tak jest zawsze. Za każdym ostatnim razem.

piątek, 14 sierpnia 2015

Rodimus, NO!

Kilka dni temu zdałam sobie sprawę, że w zeszycie do opowiadań Transformers zostało mi kilka ostatnich stron. Nie było wyjścia, musiałam przygotować następny. Tak na zaś.

Bardzo się namęczyłam, żeby to wszystko trzymało się okładki. Serio, czy klej który naprawdę klei to aż tak duże wymaganie?




sobota, 25 lipca 2015

TOP bohaterki

Odpowiedź na poprzedni post. To samo kryterium, te same zasady. Tylko tym razem panie.

3. Granat (Steven Universe)


Granat jest tajemnicą. W danym momencie serialu wiemy o niej tylko to, co konieczne, i ani grama więcej. A z każdą kolejną odkrytą tajemnicą pogłębia się tylko wrażenie, że jeszcze nie poznałam najważniejszego.
Granat jest harmonią. Idealnym wyważeniem opanowania i brutalnej siły. Porywczość nigdy nie bierze góry nad rozsądkiem, ani na odwrót. Zawsze jest w zgodzie ze sobą – bez tego nie może istnieć.
Granat jest miłością. Samo jej istnienie jest żywym symbolem ukojenia i spełnienia, jakie daje głęboka relacja z drugą osobą.
Granat jest siłą. Nie dlatego, że ma niesamowity prawy sierpowy, ale dlatego, że zdecydowała się być silną. Brzmi absurdalnie. Kiedy jednak ona o tym opowiada, czuć, że naprawdę każdy może być tak silny jak ona.


2. Bridget Jones (Dziennik Bridget Jones)


Gdy śledzę jej przygody, czuję się, jakbym spoglądała na siebie w lustrze. To samo roztrzepanie, niezdarność, kompletny brak wyczucia... Tak, pod tymi i wieloma innymi względami jesteśmy do siebie bardzo podobne. Sądzę też, że nie jestem jedyna, która identyfikuje się z postacią Bridget. Bo prócz tego, że Jones jest... cóż, po prostu sobą, można uznać ją za symbol typowej kobiety. Dążenie do idealnego piękna i wahanie między skrajną niezależnością a potrzebą bliskości mężczyzny to tylko dwa przykłady wielu problemów, z którymi zmaga się duża część kobiet. Poza tym, Bridget podchodzi do nich w tak ironiczny, pełen dystansu sposób, że nie tylko przeglądam się w jej postaci, ale także znajduję otuchę w zmaganiach ze sobą i światem.


1. Élise de la Serre (Assassin's Creed)


Ideał - tym, w dużym skrócie, jest dla mnie Élise. Choć nie zawsze się z nią zgadzałam, i tak uosabia wszystkie cechy, które chciałabym widzieć u siebie. Jest uważana za piękną w dojrzały, kobiecy sposób (a w pewnym wieku bycie po dziewczęcemu słodką czy uroczę jest już czymś prawie najgorszym na świecie); potrafi walczyć, w każdym tego słowa znaczeniu (nie da się zastraszyć ani słowem, ani mieczem); jej odwaga i porywczość, choć ostatecznie ją zgubiły, pozwoliły jej wiele osiągnąć. Słowem - kobieta walcząca. I niezwykle skryta. A to, niestety, na ten moment jedyna cecha, która nas łączy.

piątek, 17 lipca 2015

TOP bohaterowie

Choć lista wygląda niepozornie, tworzenie jej było nie lada wyzwaniem. Głównie dlatego, że gdybym miała wypisać wszystkich ulubionych fikcyjnych postaci (i to tylko płci męskiej!), nikt z czytających nie dotrwałby do końca. Musiałam wybrać tych kilku najważniejszych.
Gdyby to było takie proste!
W porę przypomniały mi się słowa jednego z moich wykładowców – książki (w tym wypadku ogólnie opowiadane historie) uczą nas, jak żyć. Ja się z tym absolutnie zgadzam. Filmy, książki, gry przedstawiają konkretne postaci w konkretnych sytuacjach. Analiza ich postaw i działań uczy równie dobrze jak poznawanie doświadczeń realnych ludzi.
I tym kryterium posłużyłam się tworząc tę listę. Wybrałam czterech bohaterów, którzy przeprowadzając mnie przez historię, otworzyli oczy na wiele spraw, a także dali pociechę.


3. Altaïr ibn La'Ahad (Assassin's Creed)


Altaïr jest bardzo dynamiczną postacią, co lubię w nim chyba najbardziej. Niektóre zdarzenia sprawiały, że zmieniał się o 180 stopni. Czasem niosło to za sobą katastrofy, czasem wręcz przeciwnie. Jego przykład pokazuje, jak łatwo można zboczyć z właściwej drogi, a jednocześnie udowadnia, że nikt nigdy nie jest do końca stracony.
Zagłębiając się w grę i książki (nawet kilkakrotnie) zdążyłam poznać go naprawdę dobrze. Pojawiało się wiele sytuacji ukazujących jak wiele kontrastów kryje w sobie jego postać. Altaïr, wojownik, który bez mrugnięcia okiem stawał przeciw oddziałowi templariuszy, zadrżał gdy ukochana kobieta wspomniała, że kiedyś była mężatką (inna historia, jak próbował zaskarbić sobie jej przychylność – taki upór i niewrażliwość na, lekko mówiąc, niechęć drugiej osoby jest godny podziwu).
Moją uwagę zwrócił także często podkreślany w książce szacunek Altaïra do ksiąg, wiedzy i intelektu. W trakcie niekończących się potyczek i walk trudno było zauważyć, jaką mądrość ma w sobie jego postać. Nie chodzi mi tylko o wiedzę czysto naukową. Bardziej imponujące jest to, że dostrzegł przewagę słowa nad mieczem – dzięki zdrowej dyskusji nie raz zapobiegł rozlewowi krwi.


2. Ex aequo Ezio Auditore (Assassin's Creed) i Edward Elric (Fullmetal Alchemist)
Nie potrafię racjonalnie wyjaśnić, dlaczego obaj zasługują na drugie miejsce. Tak po prostu jest. I już.


Życie Ezio, podobnie jak Altaïra, było bardzo szczegółowo opowiedziane. W tej kwestii najwięcej zawdzięczam książkom – zawierają wiele przemyśleń Ezio, których w grze nie sposób było przekazać. Pozwoliło mi to spojrzeć na pewne aspekty jego osoby w nieco inny sposób. Aspekty, z których niektóre mnie są bardzo bliskie, przez co nie mogę nie postrzegać Ezio jako pokrewnej duszy. Szczególnie rzuciły mi się w oczy dwie rzeczy – samotność, jaką mimo wszystko Ezio odczuwał przez większość życia oraz wewnętrzny konflikt między obowiązkiem wobec dobra ogółu a pragnieniem własnego szczęścia. Wygląda to dość pesymistycznie, i przez pewien czas takim mi się to wydawało. Jednak tak naprawdę Ezio jest postacią szczęśliwą i niosącą nadzieję – choć czekał długo, ostatecznie udało mu się odnaleźć szczęście i spokój, tym cudowniejsze, że poprzedzał je dobrze spełniony obowiązek.


Co już od początku zauroczyło mnie w Edwardzie, to to, że jak i ja nie jest zbyt wysoki i nie raz dało mu się to we znaki. Jednak to nie jest ważne. Największe wrażenie zawsze robiła na mnie jego odwaga, upór i siła charakteru. Nawet w chwilach największej słabości potrafił podnieść się i pruć dalej przed siebie. To chyba jedyna tak zdeterminowana postać. Wystarczy mi jedna myśl o nim, żeby przypomnieć sobie, jak wiele muszę jeszcze nad sobą pracować i, tym samym, znaleźć siłę żeby ruszyć się z miejsca.


1. Ender Wiggin (Saga Endera)

Myślał inaczej. I, co ważniejsze, nie bał się tego. Nigdy nie ograniczał się do schematów. Ba, jego największe zwycięstwa oparte były na celowym ich przełamywaniu. To samo tyczy się spojrzenia na wszystkie istoty myślące – nie bazował na stereotypach czy pogłoskach. Uparcie dążył do sedna prawdy o każdej napotkanej istocie, i bez względu na to, jaka by ona nie była, nigdy nikogo nie skreślał. Jego empatia, wyrozumiałość i cierpliwość przy wysłuchaniu nie miały granic. Anioł, nie człowiek. Zwłaszcza w zderzeniu z dzisiejszą mentalnością.

piątek, 10 lipca 2015

Rytuał kreślenia

Ja wiem, że to już są wakacje. Ale muszę jakoś rozliczyć się z tym doświadczeniem sesji, a najlepiej to właśnie tak twórczo.

Z długopisami tak już jest, że rzadko kiedy można je wypisać. Najczęstszą przyczyną końca współpracy z długopisem jest zgubienie owego narzędzia. Drugą z kolei jest pożyczenie długopisu, które przez zapominalstwo obu stron niemal zawsze okazuje się bezterminowe. Widać więc, że nawet w czymś tak błahym objawia się nieskończony krąg życia – ktoś gubi długopis, pożycza i nigdy nie oddaje; następnie osoba, która ofiarowała komuś swój długopis, zapomina o tym, pożycza od innej osoby i nigdy nie oddaje... I tak w kółko.
Bywa jednak tak, że siły rządzące Wszechświatem zsyłają łaskę wypisania długopisu. Jednak i wtedy coś jest nie tak. W najmniej odpowiednim momencie, i to zdecydowanie za wcześnie, kolor tuszu z każdą naskrobaną literą staje się coraz bledszy, aż po przerzuceniu kartki już nigdy nie udaje się zapisać następnej strony...
Przez zaślepiającą rozpacz i panikę (wykład w pełni, a tu nie ma czym notować!) przebija się tylko jedna myśl – DLACZEGO? W końcu mam ten długopis od niedawna, co ja zdążyłam nim napisać? Trochę notatek, może trzy sprawdziany...
Cofam się myślami do tych sprawdzianów. I wtedy wszystko staje się jasne.
Każdy kojarzy ten moment, kiedy czas na egzaminie się kończy, a na kartce nie ma jeszcze połowy odpowiedzi. Słowa wtedy pojawiają się na papierze szybciej niż w głowie - najpierw piszę, potem myślę. I dokładnie w momencie, gdy stawiam kropkę na końcu zdania, dociera do mnie, że to co napisałam jest kompletnie bez sensu. Jednym machnięciem przekreślam całe zdanie i zabieram się za następne. Wtedy myślę, że to co skreśliłam nie tylko jest bezsensowne, ale i kompletnie głupie. Cofam się więc do tego zdania, bo niby skreślone się nie liczy, ale co wykładowca o mnie pomyśli, jak zobaczy taką głupotę. Z czystym sumieniem wyzerowałby całą pracę, jak nic! Skreślam więc jeszcze raz. I kolejny. Dla pewności jeszcze trzeci, w najbardziej zamaszysty sposób. A tę cholerę dalej widać, i przy odrobinie wysiłku da się odczytać. Już wiem, że nie da się tego skutecznie zamazać w taki sposób, żeby wyglądało to na spontaniczne skreślenie. Nie ma więc innego wyjścia, jak tylko zamalować to z precyzją godną wypełniania kolorowanek. Co z tego, że tracę czas na dopisanie odpowiedzi do końca – brak głupich informacji jest równie ważny, co wpisanie tych poprawnych.

piątek, 3 lipca 2015

Prawda o pierwiastkach

 Z okazji podania wyników matur (w tym wyników moich bliskich, z których jestem dumna), cofnę się do czasów, kiedy matura była głównym tematem moich rozmyślań. Wtedy właśnie, gdy matematyka była jeszcze na porządku dziennym, po przerobieniu milionów testów zauważyłam niezwykłe zjawisko, nazwane przeze mnie pierwiastkami prawdopodobnymi i nieprawdopodobnymi.
Brzmi to niezbyt wiarygodnie. Jednak założę się, że każdy licealista mniej lub bardziej świadomie zetknął się z tym zjawiskiem.
Pierwiastki te najczęściej występują w wynikach otrzymywanych w zadaniach otwartych w arkuszach maturalnych, przeważnie w których pojawiała się funkcja kwadratowa. Zbiór tych pierwiastków nie jest jednoznacznie określony. Mówiąc najprościej – pierwiastki prawdopodobne to takie, których obecność w ostatecznym wyniku nie wzbudza żadnych podejrzeń, z kolei pierwiastki nieprawdopodobne to takie, których obecność w ostatecznym wyniku wzbudza podejrzenie i skłania to przeanalizowanie obliczeń lub nawet wykonania ich od nowa.
Przykładem pierwiastka prawdopodobnego mogą być 25 – liczba nieduża, często pojawiająca się w wynikach, już na pierwszy rzut oka nie dająca się bardziej skrócić, przez co wydaje się jeszcze bardziej wiarygodna i odpowiednia. Przykładem pierwiastka nieprawdopodobnego może być 13171 – liczba jakoś podejrzanie długa jak na coś ostatecznego, wybitnie prosi się o skrócenie, choć nijak nie da się tego zrobić, wygląda bardzo nienaturalnie i nieestetycznie, skłania do ponownego przemyślenia zadania.
Oczywiście, rozróżnienie tych dwóch kategorii jest subiektywne, więc dla niektórych przykłady te mogą wydawać się nieadekwatne. Jedno jednak jest pewne – są sytuacje, w których nieracjonalny niepokój każe nam wykonywać to sama zadanie po setki razy, na setki różnych sposobów, nawet jeśli przy trzech pierwszych podejściach wyszedł taki sam, z pozoru nieprawdopodobny wynik.

piątek, 26 czerwca 2015

Jak pod krawatem

Kołnierz i kokardka zawsze dodadzą uroku. Nawet słoikowi po majonezie.






środa, 17 czerwca 2015

Co przeraża blogera?





 Przez kilka ciekawych zdarzeń, które mnie niedawno spotkały, temat blogów, blogowania i w ogóle internetowej działalności jakoś ciągle był na tapecie. To głównie przez to zmobilizowałam się do odkopania własnej stronki. Prócz jednak samego blogowania, po raz pierwszy tak naprawdę zaczęłam zastanawiać się nad samą teorią tej czynności. Jakby nie patrzeć, to medium też już wykształciło pewne swoje tworzywo. Są pewne prawidła co bloger powinien robić, a czego jak ognia unikać. Innowacje bloga wprowadzałam właśnie przez pryzmat tych wskazówek.
Najbardziej rewolucyjne było ustanowienie częstotliwości pisania postów. Pierwotnie miał się pojawiać jeden tygodniowo. Kiedy jednak pomysły się mnożyły, zdecydowałam się publikować jeszcze częściej. W końcu od przybytku głowa nie boli!
Było to coś zupełnie nowego. Jeszcze nie tak dawno przerwy w pisaniu wahały się między kilkoma dniami a kilkoma miesiącami. Zastanawiało mnie, co było tego powodem (temat lenistwa i braku dyscypliny został już przerobiony i nie miał większego udziału w tym zjawisku). Zagłębiłam się więc w archiwum, przeglądałam zawartość, analizowałam pod względem treści i kontekstu historycznego...
Tak, to mądrze brzmiący kontekst historyczny wskazał przyczynę.
Głównym, a przez pewien czas nawet jedynym wątkiem „Przypadków...” były same przypadki. Większą część tekstów inspirowałam życiem codziennym – tym, co mnie osobiście się przytrafiało, co zasłyszałam od znajomych lub w autobusie... Tak więc w zależności od tego, jak ciekawy był dany okres w moim życiu, lub jak tryb życia (w tym wypadku tryb nauki bądź tryb luzu) sprzyjał dostrzeganiu inspiracji.
Zagadka rozwiązana. Spokój na nowo zagościł w moim życiu.
Jednak nie na długo. Bo zaraz napadła mnie przerażająca myśl – co, jeśli znów dopadnie mnie ta twórcza susza? Teraz, po długiej przerwie, mam sporo świeżych pomysłów na teksty. Nie mam jednak żadnej gwarancji, że tak już będzie zawsze. Nie podpisałam żadnej umowy ze światem, że będzie mi podrzucał tematy na zawołanie. Źródełko inspiracji może wyschnąć w każdej chwili, czy będę na to gotowa, czy nie.
Postanowiłam więc się przygotować. Z obsesyjną skrupulatnością zaczęłam spisać wszystko, od przelotnego wrażenie do konkretnych konceptów. Lista rosła w szaleńczym tempie. Strach jednak wróciła, gdy po kilku dniach tempo to zaczęło zwalniać. Czyżby zaczynała się susza? Byłam już bliska odwołania reaktywacji bloga, kiedy na ratunek znów przyszedł anioł analizy i logicznego myślenia. „Owszem, tempo tworzenia nowych pomysłów istotnie zwolniło – szepnął mi do ucha - po tym jednak ustabilizowało się. Dni mijają, a lista pomalutku wciąż się rozrasta.”
Koniec problemu? Kryzys zażegnany?
Nie. Bo w życiu nigdy nie może być za dobrze. Wbrew wcześniejszym oczekiwaniom, nadmiar pomysłów wcale nie przyniósł mi spokoju. Gorzej, przysporzył mi jeszcze większego zmartwienia – czy z moim żółwim tempem pisania kiedykolwiek zdążę to wszystko napisać?!
Wolę chyba nawet nie próbować rozwiązać tego problemu. Kto wie, jakie z tego by wyszło nieszczęście... Z dwojga złego, już lepiej oswoić się z tą zmorą, jeszcze nie tak straszną.
Wniosek – blogować należy z głową. Choć też nie za bardzo – myślenie, jak widać, potrafi czasem boleć.


A tak między nami, pisanie ma dla mnie jednak więcej plusów niż minusów. Polecam wszystkim, choćby na spróbowanie.
Nawiązując do tematu postów – rzeczywiście, nowych pomysłów jest sporo (jak zapoczątkowana tekstem o ulubionych rupieciarniach nadchodząca seria top list wszelkich możliwych kategorii).

niedziela, 14 czerwca 2015

TOP rupieciarnie

 W filmach można wyróżnić dwa główne typy wystroju wnętrz – albo sterylne kompozycje rodem z IKEI, albo tworzące swój własny mikrokosmos rupieciarnie. Mnie bliższy jest ten drugi typ. Choć oczywiście na planie filmowym każdy element wystroju jest dokładnie zaplanowany, stwarza to jakiś pozór naturalności. Co więcej, tak zaaranżowany pokój powie nam znacznie więcej o zamieszkującym go bohaterze.
Dlatego też postanowiłam zmienić tytuł bloga na (w skrócie) Rupieciarnię (kilka dobrych miesięcy temu strzeliła mi 20, więc dla spokoju sumienia zrezygnowałam z nastolatki w tytule). Bo blog ten jest niczym innym, jak zbiorem rupieci przeróżnej treści, które wypłynęły z mojej głowy.
Wracając do tematyki filmowej – z okazji tej zmiany chcę podzielić się listą ulubionych filmowych miejsc, które przekonały mnie, że zagracone (nawet pozornie) jest piękne.

Czarodziejki W.I.T.C.H.
Jedyny nie-filmowy wyjątek z listy, ale nie mogłam o tym nie wspomnieć. Bo od tego się zaczęło. Jak dziś pamiętam, że w pierwszym kupionym przeze mnie numerze była prezentowana szafa jednej z czarodziejek. Niby tylko szafa, ale tyle tam było rzeczy... I do tego każda miała znaczenie! A całość prezentowała się tak cudownie... Do dziś mam gdzieś ten numer. I te z pozostałymi szafami. I lustrami. I całymi pokojami. Stara miłość nie rdzewieje...



Pracowanie Merlina (Miecz w kamieniu)
Kolejne wspomnienie z jeszcze wcześniejszego dzieciństwa. Jak w każdej opowieści o królu Arturze, i tu nie mogło zabraknąć Merlina. A że od małego przejawiałam chory pociąg do książek, nie mogłam nie zakochać się w pracowniach czarodzieja, pełnych map, globusów, fiolek, słoików, zwojów i przede wszystkim ksiąg. A wszystko to uzupełniała samosłużący serwis do herbaty i gadający puchacz Archimedes.



Nora (Harry Potter)
Nie pamiętam mojej pierwszej reakcji na Norę, gdy czytałam Komnatę Tajemnic. Pamiętam jednak, że na filmie byłam nią zauroczona. Sama wychowałam się w mieszkaniu ciasnym, zagraconym, z niepasującymi do siebie meblami (a to może jednak stąd miłość do rupieciarni...?). Kiedy więc zobaczyłam takie mieszkanie, powielone i ustawione z pomocą magii w wielopiętrowy budynek, nie mogłam się nie zachwycić. Zwłaszcza ciasnymi schodami, po których wciąż ktoś biegał, i tą kuchnią, zawsze tłumnie obleganą. A wszystko to swojskiej, rodzinnej atmosferze.


Nie wierzę, że tylko ja chciałam spędzić tam wakacje. Nie wierzę!



Dom Bilbo Bagginsa (Władca Pierścieni)
Te okrągłe przejścia, pełna kuchnia i spiżarnia, gabinet z tym cudownym miejscem do pisania mnie kojarzący się ze stołem kreślarskim, i sterty książek... To wszystko mówi samo za siebie.



Mieszkanie Amelii (Amelia)
Dokładnie tak wyobrażam sobie moje wymarzone mieszkanie (oczywiście dopiero od obejrzenia filmu). Niby niezbyt przestronne, trochę zagracone, lecz takie przytulne, z nie za jasnym, ale ciepłym oświetleniem.


I ta niebieska lampa. Na tle czerwonych ścian. Uwielbiam.



Sypialnia Usagi (Junjou Romantica)
Niestety, nie znalazłam żadnego zdjęcia na przybliżenie tego cudu (przypadek? Nie sądzę). Jednak tu nie o wygląd, a o samą ideę chodzi. Ideę sypialni wypełnionej po brzegi pluszakami, figurkami, modelami i wszelkimi innymi uroczymi zabawkami. Jeszcze w liceum obiecałam sobie, że w przyszłości moja sypialna, tym inspirowana, będzie wypełnionaj figurkami Transformerów i super bohaterów.



Pokój braci Hamada (Wielka Szóstka)
Trochę pokój, trochę warsztat, tu jakieś robo-zabawki, tam orientalna maska... Właściwie o wiele prościej jest powiedzieć, czego w tym pokoju nie ma. A jeśli już coś jest, to gdzie leży. Klasyczny bałagan młodych kreatywnych umysłów.



Steven Universe
Zacznę od tego, że tę kreskówkę wielbię od pierwszego wejrzenia. Potwierdza to zresztą nagłówek mojego bloga – przedstawia królestwo Ametyst, największej bałaganiary tego świata. Po niej w rankingu jest Greg wraz ze swoim vanem i nieposkromionym garażem (tu także nie znalazłam satysfakcjonujących zdjęć – odsyłam do odcinków Laser Light Canon, Maximum Capacity i Story for Steven).
Właściwie w tym wypadku nie ma o czym mówić – to trzeba po prostu zobaczyć, nie tylko dla rupieciarni, ale dla wszystkich niezwykłych miejsc, w jakich dzieją się przygody Kryształów. Dla podsycenia ciekawości - pokój tytułowego Stevena:




Choć więc na pewno coś pominęłam, na tym zakończę. Ten post już i tak porównany z wcześniejszymi jest jakiś podejrzanie długi. Ale co tam, czasem trzeba przełamywać zwyczaje, choćby dla samego eksperymentu!