sobota, 1 lipca 2017

Z życia wzięte #2 - Po roku nauki

Technicznie rzecz biorąc, ten rok akademicki jeszcze się dla mnie nie skończył – wciąż czekam na obronę licencjatu (kiedy te trzy lata zleciały?!). Nie mniej, już czuję się i zachowuję, jakbym zaczęła stuprocentowe wakacje. Daję więc sobie prawo do podsumowania ostatnich dziesięciu miesięcy.
Czego więc się nauczyłam? Wszystko można by sprowadzić do odkrycia, że jestem w stanie robić zdecydowanie więcej i szybciej, niż mi się wydawało. Odkryłam to w maju, kiedy został mi miesiąc do egzaminu z instrumentu oraz niecałe dwa miesiące na oddanie pracy licencjackiej. Przysłowiowe „coś” robiłam już od początku roku. Było to jednak tak niewiele, że po majówce miałam skończony tylko jeden rozdział licencjatu i mniej więcej rozczytane nuty. Odrobina presji, i nagle okazało się, że potrafię zmotywować się do pisania jednej strony dziennie i ćwiczeń te sześć razy w tygodniu. Paradoksalnie, w takim trybie pracy dużo łatwiej i częściej udawało mi się efektywnie odpoczywać.  Wszystko to była tylko kwestia dobrej organizacji i samozaparcia. Jakimś cudem zgubiłam nawet tendencję do zostawiania wszystkiego na później.
Może dlatego, że to już właśnie było to „później”.
Jeszcze inną, ważną lekcję odbyłam kilka miesięcy wcześniej. Najpierw jednak muszę opowiedzieć o moim lenistwie twórczym na początku studiów. Objawiało się tym, że przez niechęć do pracy w plenerze i w grupie zamiast kręcić filmy, robiłam na zaliczenia animacje. Specyficzne lenistwo, ale naprawdę wolałam ślęczeć nad projektem milion razy dłużej, byle pracować sama w moich czterech ścianach. Dopiero, gdy na drugim roku warsztaty zmusiły mnie do współpracy z ludźmi, zdałam sobie sprawę, że nie jest to aż takie złe. Ba, z niektórymi było to nawet przyjemne! I to właśnie z powodu interakcji, która wcześniej odrzucała mnie najbardziej. Zaowocowało to tym, że bodajże w lutym tego roku nie tylko pomagałam przy czyiś projektach, ale nawet wyreżyserowałam własną, krótką etiudkę. Nic wielkiego ani ambitnego – ale wystarczającego, by przekonać się, że w przyszłości mogłabym kiedyś zawodowo biegać po świecie z kamerą.
A co teraz robię? Próbuję się przyzwyczaić do wakacyjnego stanu, w którym nie gonią żadne terminy. Odpoczywam, zwalniając, ale nie zatrzymując się. Bo, co także w tym roku odczułam, od ciężkiej pracy bardziej wyniszcza tylko kompletna bezczynność. Prócz odpoczynku, mam także kilka celów – mam nadzieję, że relacją z ich spełniania będę mogła się wkrótce podzielić.
Udanych, pogodnych wakacji!


czwartek, 9 lutego 2017

Z życia wzięte #1

Skłamałabym pisząc, że wiele się przez te kilka miesięcy wydarzyło. Nie działo się wiele, ale za to dość intensywnie. Na tyle, bym w końcu zaczęła myśleć o niektórych rzeczach naprawdę poważnie.
Głównie o czymś, co można by roboczo nazwać życiem zawodowym. A może jego braku... Niemniej, pamiętam, że jeszcze w liceum za początek „dorosłego życia” uważało się pójście na studia – sam wybór kierunku był już jakimś dowodem samodzielnego myślenia, nie mówiąc już o ewentualnym wyjazdem do obcego miasta. Mnie to jednak nie dotyczyło. Po wybraniu kierunku, moje samodzielne myślenie od razu się wyłączyło – gdy tylko zaczęły się zajęcia, wróciłam do czysto szkolnego stosunku do życia. Że najważniejsze to ogarniać bieżący materiał, a wszystko jakoś się ułoży. Tak minął rok, nim odważyłam się wychylić nos zza notatek i poszukać czegoś na własną rękę. Kolejny rok upłynął mi tak na nieśmiałych poszukiwaniach – akurat, by móc tych kilka miesięcy temu zdecydować się na temat licencjatu. Temat, który jedynie w połowie pokrywa się z tym, co robiliśmy na studiach – druga połowa wymaga jeszcze wielu poszukiwań i przemyśleń na własną rękę.
Do czego zmierzam tą niemrawą historią – że dopiero od niedawna staram się myśleć samodzielnie, a nie tylko iść ślepo według utartej ścieżki, której koniec oznaczałby pewnie koniec studiów, a ja nie miałabym pojęcia co dalej zrobić ze swoim życiem.
Po prawie trzech latach studiowania i wielu przemyśleniach wiem już mniej więcej, co chciałabym robić. I o tym chciałabym tu pisać (a przynajmniej w tej jednej z kategorii). Głównie dla siebie – regularne pisanie o ewentualnych postępach wymaga jednak mobilizacji do robienia jakiś postępów. Ale może są też w Internecie zagubione dusze o podobnych problemach i aspiracjach – a nuż moje pisadła wydadzą się komuś interesujące, bliskie, może nawet pomocne (jako poradnik z serii „ucz się na cudzych błędach”).

W tym momencie wypadałoby napisać, jaką postanowiłam obrać drogę. Nawiązując do studiów – zawodowe doszukiwanie się trzeciego dna we wszystkim, co czytam, oglądam oraz w co gram i jeszcze dzielenie się tym z osobami trzecimi to coś, co mogłabym robić do końca życia, i jeszcze dostawać za to kasę. Drugą, równie przyjemną profesją, byłoby tworzenie czegoś samemu – jako reżysero-scenarzysto-pisarka… Bóg wie jeszcze co – są historie i tematy, które można przekazać tylko jednym, konkretnym medium. Nie mniej ekspresja wszelka cieszy mnie najbardziej na świecie, a jakby jeszcze ktoś chciał z tym obcować… To byłoby piękne. Na tyle piękne, bym poszła w życiu w tę stronę.