wtorek, 30 lipca 2013

Nieszczęścia chodzą trójkami

Mały triumf - w końcu udało mi się dorwać w bibliotece "Assassin's Creed: Tajemna krucjata" Olivera Bowdena! Choć na razie czeka ona na odpowiedni moment, jakim będzie długa podróż na wschód, moja radość jest wielka i z tej okazji zmobilizowałam się do przepisania, dopisania i poprawienia czegoś, co można chyba określić mianem średnio spójnego opowiadania fanfiction o bliżej nie określonej konstrukcji. Tym razem w roli głównej mój ulubiony duet - Altair i Malik.

Schemat był prosty. Każdy pobliski przechodzień w końcu musiał zwrócić uwagę na ten duet z koniem. Po tym owy przechodzień, zaszokowany faktem wprowadzenia zwierzęcia w wąskie uliczki, momentalnie milknął i przezornie odskakiwał pod samą ścianę. Gdy dziwni podróżni już go minęli, od razu przyłączał się do głośnych protestów reszty uczestników ruchu.
Z wysokości końskiego grzbietu Malik idealnie widział odbywający się wokół nich cały ten spektakl. Nigdy w życiu nie czuł się chyba tak głupio, jak teraz. Pewnie dlatego, że nigdy wcześniej nie jechał konno środkiem miasta.
I to jeszcze w dzień jarmarku...
Z całych sił starał się być ponad to. Zadarł do góry głowę i uparcie patrzył wprost przed siebie. Mimo to i tak na przemian rumienił się i bladł, kiedy tylko do jego uszu dochodziły oburzone krzyki.
A Altair, prowadzący nieszczęsnego konia za uzdę, beztrosko przepychał się przez tłum.
- Zostawmy gdzieś tę chabetę, dopóki nie jest za późno – warknął do niego Malik, gdy napotkał groźne spojrzenie przechodzącego strażnika.
- Czemu niby? - spytał niewinnie Altair. - Mamy do przebycia całe miasto. To zajmie nam z pół dnia. Zwłaszcza w tym tłumie – jeszcze byś się gdzieś po drodze zgubił...
- A żebyś się nie zdziwił – burknął Malik, już przerzucając nogę nad siodłem.
- Tylko dotknij stopą bruku, a dotarcie na drugą stronę miasta będzie twoim najmniejszym problemem.
Klnąc pod nosem, Malik z ociąganiem wrócił do wcześniejszego siadu na siodle. Altair nie skomentował tego, jedynie zerknął przez ramię by sprawdzić, czy jego groźba poskutkowała.
- Idiota – fuknął na niego Malik, starając się włożyć w to jedno słowo jak najwięcej niechęci. Mógł jednak przysiąc, że w tym momencie dostrzegł na towarzysza przelotny, aczkolwiek szczery uśmiech.

* * *

Było blisko. Stanowczo zbyt blisko. Wystarczyłoby, że pomost byłby choć o parę centymetrów węższy, a rybi ogon świeższy i jeszcze bardziej śliski. Wtedy Altair bez wątpienia wylądowałby w morskiej kipieli...
Ale na szczęście tak się nie stało. Asasyn jak długi leżał na pomoście, kurczowo trzymając się nieco wypaczonych desek. Nie mogąc otrząsnąć się z chwilowej paniki, dyszał ciężko i tępo wpatrywał się w latające wysoko na niebie mewy.
Dopiero pochylona nad nim twarz Malika wyrwała go z myśli o ledwie unikniętej katastrofy.
- Nie masz chyba zamiaru leżeć tu cały dzień? - spytał, nawet nie starając się ukryć złośliwego uśmiechu. - Jeżeli nie chcesz iść dalej, w drodze ostateczności możesz obrócić się na brzuch, powoli doczołgać do brzegu i dla zabicia czasu poszukać skonfiskowanego przez straże konia...
- Nie – uciął ostro Altair, ostrożnie podnosząc się z desek. Kiedy upewnił się, że w pobliżu nie ma już żadnych stwarzających zagrożenie rybich odpadków, stanął pewnie na nogach i bez cienia strachu spojrzał przed siebie, by ocenić jak długa droga jeszcze ich czeka. A gdy zdał sobie sprawę, że statek kupiecki stoi przy samym końcu pomostu, zemdliło go.
- Ja nie prosiłem cię o pomoc przy odebraniu towarów. Nie obrażę się, jeżeli zawrócisz i zaczekasz na mnie na stałym lądzie – znów wyszczerzył się Malik, widząc pozieleniałą twarz towarzysza. W odpowiedzi Altair tylko mocniej zacisnął szczęki i przecząco pokręcił głową.
- Jak wolisz – zaszczebiotał Malik. - Ale ja nie będę rzucał się do wody na ratunek, jeżeli ta spróchniała deska zarwie się pod tobą...
- Która... Która deska?!
- Żadna. Tylko żartowałem, uparty ośle.

* * *

Słysząc na dachu kroki, Malik nie bez zdziwienia poderwał głowę znad mapy. Tak wczesnym rankiem nikt nigdy nie zachodził do jego biura. Nikt, oprócz...
- Pokój z tobą, Maliku!
Tak. Altair był jedyną osobą, która odwiedzała go w najmniej odpowiednich momentach.
Zmęczony całonocną pracą, Malik tylko machnął na odczepnego bolącą od pisania ręką i mruknął pod nosem coś o zamykaniu na noc kraty na dachu. Altaira jednak wcale nie zraziło to dość chłodne powitanie. Bez żadnych wstępów podszedł do kontuaru i rzucił na niego sporych rozmiarów podłużny pakunek, który zasłonił całą mapę.
- Co... to jest? - niepewnie spytał Malik, przyglądając się tej dość marnie zapakowanej plątaninie papieru i płótna.
- To jest prezent – prosto wyjaśnił Altair.
Malik ze zrozumieniem pokiwał głową.
- Czyli mam rozumieć, że opóźniłeś swój pilny wyjazd – bo miałeś rozkaz wyruszyć do Masjafu już wczoraj, jeżeli pamiętasz - tylko po to, że przytaszczyć do mnie to... Znaczy, ten prezent, który jest, właściwie nie wiem, za co? - upewniał się. Gdy Altair znów przytaknął, Malik tylko wzruszył ramionami i zabrał się do rozpakowywania.
Po rozwinięciu materiału już podejrzewał za co.
- To... miecz dwuręczny – wycedził przez zaciśnięte ze złości zęby.
- Ofiarowany z wdzięczności za uroczy spacer na pomoście – dodał Altair z kamienną twarzą, rozwiewając wszelkie wątpliwości przyjaciela.
Czerwony z gniewu, Malik spojrzał na niego spod ściągniętych brwi.
- Myślisz, że jesteś zabawny?
- Ależ skąd! Po moim wyjeździe znów sam będziesz musiał oporządzać pocztę. Ostre ostrze spokojnie możesz wykorzystać jako nóż do kopert, który zdecydowanie przyśpieszy pracę – z kamienną twarzą odpowiedział Altair. - Widzę, że już nie możesz doczekać się zrobienia z niego użytku, więc nie będę ci już dłużej przeszkadzać. Trzymaj się, bracie!

I wyszedł. A w ślad za nim z biura wyleciał na szczęście tylko świeżo napoczęty kałamarz.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz