Dancehall
to właściwie nieustanna walka. Na Jamajce nawet bawiące się wspólnie przyjaciółki
ciągle rywalizują – choć nie zawsze dopiekają sobie wprost, każda z nich tańczy
tak, by podkreślić, że to właśnie ona rusza się najlepiej, najseksowniej; każda
czuje się tą jedyną prawdziwą królową parkietu; i choć każda autentycznie kocha
swoje przyjaciółki, żadnej nie odstąpi swojej korony.
U
nas, w Polsce, choć jesteśmy podobno narodem walecznym, wygląda to zgoła łagodniej.
Widać to zwłaszcza na małych contestach, gdzie wszystkie dobrze się znają i
lubią. Stają takie dwie naprzeciw siebie, machają do siebie przyjaźnie,
uśmiechają się. Wtedy wybucha muzyka – męska, mocna, agresywna. I nagle
uśmiechy znikają, twarze w jednej chwili zamieniają się w groźne kamienne
maski. Każde spojrzenie, każdy krok, każdy ruch tryska agresywną energią. Krążą
po parkiecie jak lwice, prowokując się nawzajem tańcem, wyzywają i zapewniają,
że jedna drugiej może co najwyżej naskoczyć.
Aż
muzyka znowu cichnie. Dziewczyny zatrzymują się, maski znikają, a zaraz na
twarzach znów pojawia się uśmiech – przepraszający. Bo przecież to był tylko
taniec, one tak nie na serio z tą pogardą… Lekkie poczucie winy bije im z oczu,
a na dokładkę jeszcze rzucają się sobie w ramiona, szepcąc do ucha jedna
drugiej, że była świetna i bije ją na głowę.
Takie
to są nasze rodzime dancehall queens – niby groźne, ale jednak całkiem miłe
babki, gotowe zaprzeczyć, żeby królowa rzeczywiście była tylko jedna.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz