Przez kilka ciekawych zdarzeń, które mnie niedawno spotkały, temat
blogów, blogowania i w ogóle internetowej działalności jakoś
ciągle był na tapecie. To głównie przez to zmobilizowałam się
do odkopania własnej stronki. Prócz jednak samego blogowania, po
raz pierwszy tak naprawdę zaczęłam zastanawiać się nad samą
teorią tej czynności. Jakby nie patrzeć, to medium też już
wykształciło pewne swoje tworzywo. Są pewne prawidła co bloger
powinien robić, a czego jak ognia unikać. Innowacje bloga
wprowadzałam właśnie przez pryzmat tych wskazówek.
Najbardziej rewolucyjne było ustanowienie częstotliwości pisania
postów. Pierwotnie miał się pojawiać jeden tygodniowo. Kiedy
jednak pomysły się mnożyły, zdecydowałam się publikować
jeszcze częściej. W końcu od przybytku głowa nie boli!
Było to coś zupełnie nowego. Jeszcze nie tak dawno przerwy w
pisaniu wahały się między kilkoma dniami a kilkoma miesiącami.
Zastanawiało mnie, co było tego powodem (temat lenistwa i braku
dyscypliny został już przerobiony i nie miał większego udziału w
tym zjawisku). Zagłębiłam się więc w archiwum, przeglądałam
zawartość, analizowałam pod względem treści i kontekstu
historycznego...
Tak, to mądrze brzmiący kontekst historyczny wskazał przyczynę.
Głównym, a przez pewien czas nawet jedynym wątkiem „Przypadków...”
były same przypadki. Większą część tekstów inspirowałam
życiem codziennym – tym, co mnie osobiście się przytrafiało, co
zasłyszałam od znajomych lub w autobusie... Tak więc w zależności
od tego, jak ciekawy był dany okres w moim życiu, lub jak tryb
życia (w tym wypadku tryb nauki bądź tryb luzu) sprzyjał
dostrzeganiu inspiracji.
Zagadka rozwiązana. Spokój na nowo zagościł w moim życiu.
Jednak nie na długo. Bo zaraz napadła mnie przerażająca myśl –
co, jeśli znów dopadnie mnie ta twórcza susza? Teraz, po długiej
przerwie, mam sporo świeżych pomysłów na teksty. Nie mam jednak
żadnej gwarancji, że tak już będzie zawsze. Nie podpisałam
żadnej umowy ze światem, że będzie mi podrzucał tematy na
zawołanie. Źródełko inspiracji może wyschnąć w każdej chwili,
czy będę na to gotowa, czy nie.
Postanowiłam więc się przygotować. Z obsesyjną skrupulatnością
zaczęłam spisać wszystko, od przelotnego wrażenie do konkretnych
konceptów. Lista rosła w szaleńczym tempie. Strach jednak
wróciła, gdy po kilku dniach tempo to zaczęło zwalniać. Czyżby
zaczynała się susza? Byłam już bliska odwołania reaktywacji
bloga, kiedy na ratunek znów przyszedł anioł analizy i logicznego
myślenia. „Owszem, tempo tworzenia nowych pomysłów istotnie
zwolniło – szepnął mi do ucha - po tym jednak ustabilizowało
się. Dni mijają, a lista pomalutku wciąż się rozrasta.”
Koniec problemu? Kryzys zażegnany?
Nie. Bo w życiu nigdy nie może być za dobrze. Wbrew wcześniejszym
oczekiwaniom, nadmiar pomysłów wcale nie przyniósł mi spokoju.
Gorzej, przysporzył mi jeszcze większego zmartwienia – czy z moim
żółwim tempem pisania kiedykolwiek zdążę to wszystko napisać?!
Wolę chyba nawet nie próbować rozwiązać tego problemu. Kto wie,
jakie z tego by wyszło nieszczęście... Z dwojga złego, już
lepiej oswoić się z tą zmorą, jeszcze nie tak straszną.
Wniosek – blogować należy z głową. Choć też nie za bardzo –
myślenie, jak widać, potrafi czasem boleć.
A tak między nami, pisanie ma dla mnie jednak więcej plusów niż
minusów. Polecam wszystkim, choćby na spróbowanie.
Nawiązując do tematu postów – rzeczywiście, nowych pomysłów
jest sporo (jak zapoczątkowana tekstem o ulubionych rupieciarniach
nadchodząca seria top list wszelkich możliwych kategorii).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz