Czarna rozpacz. A właściwie nie czarna, ale ciemnobrązowym
odcieniu murzynka, czekoladowego tortu i biszkoptu oblanego czekoladą. Tak,
dwie imprezy urodzinowe w jeden weekend to dla mojego żołądka stanowczo za
dużo. A teraz, kiedy zabawa się skończyła, nadszedł czas poznać obliczę prawdy.
Prawdy, która mogła zostać objawiona tylko w jeden sposób.
Przez leżącą pod łazienkową szafką
wagę.
Od pamiętnej parodniowej gastrofazy
minął już tydzień, a ja wciąż bałam się spojrzeć prawdzie w oczy. No bo jeżeli
złośliwy przedmiot pomimo braku obżarstwa i ciężkich ćwiczeń wciąż wskazywał tę
samą wagę, to cóż miał pokazać po jawnym akcie łakomstwa?!
Zrobiłam krok, weszłam na wagę. Z
obawą śledziłam wzrokiem ruch wskazówki i...
Aż oniemiałam - licznik wskazywał
wagę o cały kilogram niższą niż wcześniej!
To jest jeden z tych momentów,
kiedy wątpliwe staje się wierzenie w Boga czy prawa fizyki - jesz dwa razy
mniej niż zwykle, do tego zdrowiej, wyciskasz z siebie siódme poty, a waga
uparcie stoi w miejscu; obżerasz się ciastem jak świnia, a waga w zależności od
humoru dziko pnie się w górę lub z hukiem leci w dół. Jaka w tym logika? Chyba
żadna, albo tak złożona, że dla mnie niepojęta.