Dzień szczególny, wyjątkowy. Wolny od szkoły. Dzień, w którym ludzie otwierają
sklepy tylko wtedy, gdy przechodzisz. Kiedy możesz z czystym sumieniem
paradować środkiem skrzyżowania, jezdnią przykrytą dywanem z płatków
najpiękniejszych kwiatów...
Tak, Boże Ciało!
Dla nie których może to po prostu dzień wolny.
Ja od niepamiętnych czasów chodzę z całą rodzinką na procesję i tak jak x lat
temu, nadal sprawia mi to dziką radość. Zwłaszcza że teraz, gdy mam już swoje
lata, zawsze znajdzie się coś ciekawego do roboty przy procesji.
Ha, nie tym razem!
Poduszki.
Tak, to moja zmora. Niby niewinne, puszyste, z
uśmiechniętymi wizerunkami świętych. Do tego z każdej odchodzi parę długich
wstążek, których końce, niczym welony, niosą obok dzieci. W sumie nic złego,
ale jeżeli ma się przez ponad godzinę maszerować, niosąc jedną taką podusię na
wyciągniętych rękach, to nie pozostaje nic innego, jak modlić się do tych
świętych, by bolące kończyny odpadły w końcu i razem z poduszką dały święty
spokój. Zwłaszcza, że ja miałam bardzo ciekawą asystę do wstążek...
Szło ze mną dwóch małych chłopców w albach, na
oko osiem albo dziewięć lat, po obu moich stronach. Ten z prawej szedł całą
drogę cicho, absolutnie skupiony na trzymanym w ręku krańcu wstążki, jakby od
niego zależały losy świata.
Z tym po lewej trochę gorzej. Sprawiał
wrażenie, jakby za bardzo nie wiedział, dlaczego i w ogóle skąd się tu wziął.
Rozglądał się rozkojarzony na wszystkie strony, od czasu do czasu zatrzymując
na mnie wzrok.
Po dojściu do pierwszego ołtarza zrobił coś, co
ścięło mnie z nóg.
Przez dłuższą chwilę przyglądał się trzymanej
wstążce, aż w pewnym momencie sprawnie owinął ją wokół palca.
- Patrz, o to ja, twój książę z bajki! -
krzyknął, z uśmiechem wyciągając dłoń w moją stronę.
Wtedy zrobił chyba najgłupszą ze wszystkich
zaskoczonych min, jakie mam w zanadrzu. Spojrzałam szybko w stronę idącej
przede mną koleżanki Fretki. Okiem znawcy przyglądała się chłopcu i wstążkowemu
księciu z bajki.
- Uroczy i dziwny zarazem podryw na wstążkę –
wydała wyrok.
Tak miałam załatwioną resztę drogi. Radość z
dumnego kroczenia środkiem dwupasmowej ulicy przyćmiły coraz to nowe
wstążkowo-dłoniowe postaci. Co więcej, po jakimś czasie dałam się nawet wkręcić
w rozmowę o sklepikarzach, którzy chcą zarobić otwierając sklepy tylko na
przejście wycieńczonej i spragnionej procesji.
Fretka miała niezły ubaw.
Procesja skończyła się równie szybko, jak się
zaczęła (a pamiętam jeszcze, jak kiedyś było to dla mnie niczym pielgrzymka do
Częstochowy!). Kiedy już miałam odłożyć poduszkę i zniknąć niepostrzeżenie,
musiałam natknąć się na moją mamę. Jako, że zawsze musiała wziąć ze sobą zapas
różnych bardziej i mniej dziwnych dziwnych rzeczy, musiała potem wcisnąć je
najwcześniej uciekającej członkini rodziny – czyli mnie. Udało mi się więc
wzbogacić o przewieszony przez ramię aparat, butelkę z dzióbkiem, breloczek z
wieżą Eiffela i gałązkę brzozy. Ostatni artefakt oczywiście wzbudził największe
zainteresowanie wśród moich koleżanek. Biedna brzózka całą drogę do domu
przechodziła więc od jednej do drugiej, robiąc nie mniejszą sensację niż Czarna
Różdżka – w sumie gałąź z procesji (choć podobno ma błogosławić dom) jest dość
dziwną pamiątką.
- A widziałaś, kto dziś nadzorował całą
procesję? - zagaiła nagle Dysia, zmieniając temat z trzymanej przez nią
gałązki.
Choć dobrze wiedziałam, o kim mówi, udałam, że
się zastanawiam.
- Nie jakoś sobie nie przypominam... -
mruknęłam, nagle zainteresowana paskiem aparatu.
- Gabriel! - krzyknęła triumfalnie Dysia.
W zadumie pokiwałam głową.
- Tak, teraz chyba coś kojarzę...
Mieliście kiedyś taką sytuację, że przez jedno
niewłaściwe zdanie sparowali was z jakąś zupełnie przypadkową osobą? Bo tak
właśnie było ze mną i niczego nie świadomym Gabrielem.
- Rozmawiałaś z nim dzisiaj? Na pewno, skoro
oboje byliście na procesji, co nie? - drążyła dalej Dysia, machając brzózką jak
wachlarzem.
Zaraz będzie źle...
- Powiedział mi gdzie mam stanąć – ale oprócz
tego, to nie.
Tak jak się spodziewałam, w jednej chwili
gałązka zamieniła się w śmiercionośną broń.
- Jesteś niemożliwa – fuknęła Dysia, chłostając
mnie brzózką. - Przecież on ci się podoba!
- Nie, to ty powiedziałaś – zaprotestowałam,
zgodnie z prawdą.
Brzozowy bicz zastygł w powietrzu.
- Bo tak jest, zaufaj cioci Dysi – odparła już
zupełnie spokojnie. - Bierz więc tego krzaka, zasadź go w doniczce i przemyśl
swoje postępowanie - czy raczej jego brak – oddała mi gałązkę, i ruszyła w
stronę swojego domu.
- To było dziwne – mruknęłam do przyglądającej
się temu z boku Fretki, nieco tępo patrzącej za oddalającą się Dysią.
Fretka przytaknęła.
- Nooo - w końcu wszyscy wiedzą, że gałąź
brzozy nie wypuści korzeni w doniczce...