Mniej
więcej 6 grudnia zaczynają się już poważne i regularne myśli o nadchodzących
świętach. Planowanie potraw i porządków, co się komu kupi na prezent, co samemu
chciałoby się znaleźć pod choinką… W natłoku codziennych zadań świta jeszcze
jedna myśl – o przerwie świątecznej. Od razu łatwiej idzie praca, gdy ma się w
perspektywie nadchodzący czas wolności...
Ale
potem idzie się na wykład (albo do szkoły – w tym wypadku, niestety, obowiązuje
dowolność). Gdy przychodzi co do czego i trzeba ustalić jaki materiał mamy
przerobić na następne zajęcia, zaczyna się stała gadka:
Na razie skupimy się jeszcze na
opowiadaniach Mrożka. Na ostatnich zajęciach przed świętami zrobimy Emigrantów, żeby też jakiegoś dramatu liznąć… Właśnie,
w tym semestrze chciałem jeszcze Lalkę omówić…
Dobrze, to umówmy się, że Lalkę zaczniemy
na pierwszych zajęciach w styczniu, żeby mieli państwo dość czasu na przeczytanie.
Tak,
jasne, nie ma sprawy. Marzyłam o tym, żeby całą przerwę świąteczną martwić się
czy zdążę przeczytać taką kobyłę. Żaden inny wykładowca też wcale nie pomyślał
o tym samym i nie zadał nam czegoś, co akurat damy radę w tym czasie ogarnąć.
Nie
znoszę czegoś takiego. I dam głowę, że nie tylko ja. Dla mnie okres świąteczny
to czas, kiedy w końcu mogę w spokoju poobcować z bliskimi – najbliższą rodziną,
krewnymi, przyjaciółmi, zwłaszcza tymi, którzy studiują w innych miastach. Chciałabym
sięgnąć po książkę, którą mam ochotę przeczytać, a nie za której nieznajomość mogę
dostać dwóję. Chciałabym obejrzeć film, który po prostu mnie ciekawi, a nie
dlatego, że będzie kolokwium z jego analizy. Chciałabym zwyczajnie się
zrelaksować, sama bądź w towarzystwie, nie myśląc o tym, co jeszcze koniecznie
dziś muszę zrobić.
Jakiś
czas temu wspominałam już o dziwnej potrzebie dobrowolnego zamęczania się
pracą. Nie mam pojęcia, czy to wina obecnego w Polsce systemu, czy to ogólnoświatowa
tendencja. Jakkolwiek by jednak nie było, mierzi mnie takie nastawienie. Nie
marzy mi się leżenie do góry brzuchem od rana do wieczora, jednak chciałabym
mieć też trochę czasu wolnego, żeby robić nie tylko to, co muszę, ale także to,
co chcę. Działać na własnych warunkach, we własnym tempie, dla czystej
przyjemności. W końcu nie samą pracą żyje człowiek. Inaczej czym różnił by się
od wołu?
Masz rację, to okropne. A potem w dodatku zaraz po Świętach sprawdzian. Aż się wszystkiego człowiekowi odechciewa :(
OdpowiedzUsuńZgadzam się całkowicie :) nie ma się na nic czasu, a do tego nauczyciele (lub inni ludzie) się wtrącają! Uch. Nadchodzą święta, kiedy jest wolne, po prostu chce się przeczytać fajną książkę, to nie. Sprawdziany, lektury, prace domowe, itp., itd. Ech... co zrobisz, jak nic nie zrobisz?
OdpowiedzUsuńPa!
Fakt faktem, że od momentu skończenia szkoły czasu zrobiło się jakby więcej - a i tak człowiek narzekał na jego brak. Teraz rok miałabym zupełnie spokojny i cieszę się, że narzuciłam sobie tempo przy pisaniu - bo chyba bym leżała i nic nie robiła. A tak, jak zdarzy się leniuchowanie raz na dwa tygodnie, to nawet nie takie grzeszne się wydaje :).
OdpowiedzUsuńNajbardziej martwi mnie jednak to, co będzie po studiach. I mam wielką nadzieję, że dalej będę znajdować czas na to, co kocham.
Chyba że nie. Wtedy trzeba będzie przestać kochać ;3.
Jej! Już prawie święta! Wesołości!