Studio
tańca, w którym działam, przynajmniej raz do roku organizuje „kulturalny” pokaz
wszystkich grup. Kulturalny, znaczy nie w klubie, ale na sali
teatralnopodobnej, dedykowany głównie krewnym i bliskim tancerzy.
Odkąd
jestem z tym studiem związana – czyli od ostatnich kilku lat – dostrzec można
pewien niepisany zwyczaj. Mianowicie, przynajmniej w jednej choreografii
pojawia się jakieś nawiązanie do Gwiezdnych
Wojen.
W
tym roku nie było inaczej. Padło na jedną z najbardziej energicznych ekip. Gdy
tylko tancerze pojawili się na sali, ryknęła mocna muzyka, do którego zaraz
dołączył równie ognisty taniec. Dźwięk i ruch narastały, elektryzując
publiczność, i narastały, narastały…
Aż
w szczytowym momencie wszystko ustało. Muzyka ucichła, tancerze zastygli, sala
pogrążyła się w półmroku.
Trwało
to ułamek sekundy. Zaraz po tym rozległ się znajomy świszczący oddech…
A nagle przez salę przetoczył się równie
podekscytowany dziecięcy okrzyk:
-
Lord Vader!
Cała
widownie ryknęła śmiechem. Ja także. Ale nie był to tylko wyraz rozbawienia,
lecz także radości i dumy. Radości, że ukochana saga wciąż potrafi budzić emocje
w kolejnych pokoleniach. Dumy – z dziecka, które w tym jednym momencie stało
się symbolicznym potomkiem każdego starszego fana Gwiezdnych Wojen.
O bosze! Jak tu się pozmieniało! I jak przyjemnie się czyta! :D
OdpowiedzUsuńNamacalny dowód oddziaływania Poradniesiącowego cyklu ;D Co tam, że sama potrafiłam kląć na blogi z czarnym tłem i białą czcionką, sama z siebie nie wpadłabym, że u siebie też nie powinnam takiej stosować.
UsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
UsuńHahah! Coś w tym jest! Spójrz tylko, ile mi zajęło przekonywanie się do zupełnie jasnych kolorów. Ale mogę cię zapewnić, że to zmiana na duuużo lepsze :).
OdpowiedzUsuń