Mam
takie szczęście, że w godzinach moich ćwiczeń w szkole muzycznej zawsze obecne
są jeszcze dwie inne osoby – rzępolący po dziecięcemu skrzypek z sali obok i
buczący fagocista z sali nade mną. Kilka dni temu jednak miałam okazję usiąść
do instrumentu dwie godziny wcześniej – idealnie, by pograć przed pojawieniem
się nieproszonych sąsiadów.
Tak
więc usiadłam.
I
wtedy się zaczęło.
Usłyszałam
nad głową jakieś kroki. Zaraz jednak kroki ucichły; zastąpił je dźwięczny głos
sopranistki… dołączyła do niej altystka… i bas.
Bas
dudnił, sopranistka przeszła do rejestrów, w którym szkło pęka.
Ale
grunt to się nie poddawać. Zaczęłam ćwiczyć mój najgłośniejszy utwór –
zagłuszył drażniące pianie na tyle, że prawie mi nie przeszkadzało.
Wtedy
jednak usłyszałam ruch w sali obok. Dwa saksofony zaczęły się stroić. Zaczęły,
ale nie skończyły. Mimo to zaczęły grać duet. Bardzo wirtuozowski, bardzo
głośny, bardzo, przez niedostrojenie, fałszywy. A kiedy już myślałam, że gorzej
być nie mogło, do taktu zawtórował im nauczyciel, wykrzykując uwagi i wybijając
rytm o fortepian, który obijał się o ścianę. Moją ścianę, tą, przy której od
drugiej strony siedziałam ja. Wokaliści z góry, jakby czując, że ktoś zaczął z
nimi konkurować, także zaczęli śpiewać głośniej, potęgując kakofonię.
W
tym hałasie nawet nie dosłyszałam, że odruchowo sama wciąż grałam.
Tego
było za wiele. Wstałam, trzasnęłam skrzydłem klawesynu (bo niestety klapy nad
klawiaturą nie ma) i zgarnęłam portfel.
-
Jak wrócę, ma was tu nie być – wysyczałam w stronę ścian i wyszłam.
Poszłam
do piekarni. Bardzo wolno, bardzo okrężną drogą.
Nie
wiem, ile mnie nie było. Chyba długo, bo weszłam do sali – cisza. Schowałam do
plecaka portfel – cisza. Ponownie otworzyłam instrument – nadal cisza. Zaczęłam
grać – dzięki Bogu, słyszałam tylko siebie.
W
myślach dziękowałam niebiosom za ten cud. Przezornie jednak przysięgłam, że
nigdy, przenigdy więcej nie będę marudzić na skrzypka i fagocistę.
Gdyby tak za skrzypka podstawić złą pogodę, a za fagocistę dwudniowy chleb, wyszłaby z tego naprawdę ładna metafora życia - w którym narzekamy na pierdoły, dopóki nie trafi nas nic bardziej przejmującego.
OdpowiedzUsuńWtedy już nawet deszcz przyjemny, a czjerstwyj chljeb pyszny. Czy nie tak?
Absolutnie tak! Bo czyż zawsze tak nie jest, że doceniamy coś dopiero, gdy okaże się, że może być gorzej? Och tak, to tyczy się niestety wszystkiego.
Usuń