Trzy miesiące - tyle czasu minęło, od kiedy ostatni raz dotknęłam
klawesynu. Nawet nie zdawałam sobie sprawy jak bardzo mi go brakowało, dopóki
znów nie postawiłam stopy w naszej klasie. Chociaż przez wakacje nawilżacz
powietrza gdzieś zniknął, w pomieszczeniu i tak było czuć wilgotne, choć
chłodne powietrze. Odetchnęłam nim głęboko, po czym szybko rozsunęłam żaluzje
by rozpędzić także tradycyjny półmrok i zabrałam się do oporządzania
instrumentu. Z namaszczeniem otworzyłam skrzydło, rozłożyłam pulpit, rzuciłam
na niego nuty, okrakiem usiadłam na stołeczku i zaczęłam grać.
Na początek nie wysilałam się zbytnio. Ignorujęc stojące przede
mną nuty, rozgrywałam się najzwyklejszą gamą C-dur. Palce biegały po
klawiaturze, z góry na dół. Najpierw powoli, potem coraz szybciej, aż
pojedyńcze dźwięki zamieniły się w jedną falę, to wznoszącą się, to znów
opadającą. Słysząc po tak długiej rozłące tą porażającą toń dźwięków czułam, że
granie chyba nigdy nie sprawiało mi takiej frajdy.
Aż nagle przypomniałam sobie, że przyszłam tu rozczytać fugę - i
czar prysł.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz