sobota, 30 stycznia 2016

Krople do nosa

Nie ma lepszego momentu na chorowanie, jak tuż przed sesją. Zajęcia jeszcze się nie skończyły, a zdarzają się już też egzaminy czy zaliczenia. Cokolwiek by się jednak nie działo, zdecydowanie nie można sobie pozwolić nawet na dzień wolnego.
Musiałam więc radzić sobie inaczej. O nie, nie dam się ani sesji, ani chorobie przed sesją. Przed pierwszym poniedziałkowym wykładem wpadłam do lekarza, potem zahaczyłam o aptekę, żeby zrealizować jeszcze ciepłą receptę.
Gdy dotarłam do uniwersytetu, miałam na koncie kwadrans spóźnienia. Nie za dużo, nie za mało, w sam raz, by zdążyć zaaplikować dawkę dopiero co nabytych kropli do nosa.
Właściwie już od samego początku czułam, że będzie z nimi problem. Głównie dlatego, że jestem beznadziejna w zakrapianiu czegokolwiek, nawet nosa czy uszu, bo o oczach już nawet nie będę wspominać. Gdy więc stanęłam już przed lustrem w najbliższej łazience, wyjęłam pudełeczko z niejakim niepokojem.
Nazwy nie pamiętam, bo, jak to z lekami bywa, nawet nie potrafiłam jej przeczytać. W oczy jednak rzuciło mi się wielkimi literami „do oczu i uszu”.
Szczęście w nieszczęściu. Nieszczęściu, bo aplikować można je wszędzie, tylko nie do nosa, a do nosa właśnie miałam ich użyć. Szczęście, bo skoro przeznaczono je do oczu, to pewnie nie będą za gęste i łatwiej będzie w ogóle wydobyć je z buteleczki.
Szczęście jednak też okazało się nieszczęściem – wodniste krople wleciały mi do nosa w takiej ilości, jakbym wzięła głęboki wdech z głową zanurzoną w basenie. Zakrztusiłam się, oczy zaszły mi łzami, zaczęłam kaszleć, pociągać nosem, kląć. Stałam pochylona nad umywalką, z dłonią przyciśniętą do nosa, ciesząc się, że nie miałam świadków tej dziwnej sceny.
Wtedy jak grzmot przez łazienkę przelał się huk spuszczanej wody. Zaraz z jednej z kabin niepewnie wyszła jakaś studentka, jednocześnie wystraszona i rozbawiona moimi szaleństwami. W jej spojrzeniu krył się jakiś błysk, jakby chciała spytać co takiego ciekawe wciągam... Oczy jednak wciąż miałam załzawione, więc możliwe, że tylko mi się to przywidziało. Nie miałam ochoty się co do tego upewniać, więc zaraz wybiegłam na korytarz.

Po raz pierwszy ucieszyłam się, że życie na studiach nie jest tak kameralne jak w liceum – istniało olbrzymie prawdopodobieństwo, że już nigdy tej studentki nie spotkam.

sobota, 23 stycznia 2016

Wyzwanie Kiedyś przeczytam - "Turniej w Gorlanie"

Link do postu o wyzwaniu Kiedyś przeczytam TUTAJ


John Flanagan – Zwiadowcy, wczesne lata. Turniej w Gorlanie

Tu chyba powinnam wstawić zdjęcie książki… Ale zwróciłam ją bibliotece, nim o tym pomyślałam. Mam więc nadzieję, że ten brak zostanie zapomniany.

Z panem Flanaganem znamy się nie od dziś. Nasza przyjaźń zaczęła się w 2009 roku, kiedy to pojawiło się pierwsze wydanie polskie Zwiadowców. Wtedy jeszcze wiodłam szczęśliwe życie na łonie szkolnej biblioteki, głodna każdej nowości na półce z tabliczką Fantastyka. Zwiadowcy to jedna z tych serii, o których nie zapomniałam po pójściu do liceum i potem dzielnie biegałam po każdy kolejny tom do biblioteki publicznej. Jak widać, biegam tak aż do dziś.
Zwiadowcy, jak sam tytuł wskazuje, opowiadają o przygodach zwiadowców – korpusu niesamowitych łuczników służących królestwu Araluenu. Seria zaczyna się od walki ze zbuntowanym lordem Morgarathem – Turniej w Gorlanie odsyła czytelnika do zdarzeń będących początkiem konfliktu.
To chyba wszystko, co o fabule mogę powiedzieć. Właściwie nawet nie chcę więcej mówić – w tym wypadku sama historia jest dla mnie drugorzędną sprawą. Wszystko tak naprawdę sprowadza się do tych siedmiu lat, spędzonych przy dwunastu – teraz już trzynastu – tomach. Obcując z prozą Flanagana, już nie czuję się jak zwykły czytelnik. To trochę tak, jakbym w teatrze nie siedziała na widowni, ale na scenie z aktorami. Prywatne żarty grona zwiadowców są i moimi żartami; gdy w historii nagle pojawia się sylwetka legendy korpusu, jestem tym równie podekscytowana co sami bohaterami – trochę jakbym sama była częścią tego świata.
Jednak to poczucie przynależności i jedności z książką nie wzięło się znikąd. Jest to zasługą pana Flanagana, tego wszystkiego, co w jego prozie kocham i czego mimo upływu lat wciąż w niej nie brakuje. Przede wszystkim są to dobrze skonstruowani bohaterowie – pełnowymiarowi, bardzo charakterystyczni. Co więcej, dobrani są w takich konfiguracjach, że wspólnie tworzą bardzo ciekawe sieci relacji. W większości sytuacji prowadzi to do wielu zabawnych, niemal skeczowych dialogów, które do dziś sprawiają mi wiele radości.
Ten tom jednak jak jeszcze żaden inny nie przypomniał mi, że jest to jednak proza młodzieżowa. Po tych kilku latach, bogatsza o doświadczenia poważniejszych lektur, nie mogę nie zwrócić uwagi na wręcz za prosty język czy nieco infantylną naiwność historii. W tym wypadku jednak wcale mi to nie przeszkadza. Głównie przez sympatię do bohaterów i wiążącą mnie z nimi długoletnią przyjaźń - miło patrzeć, jak im się w „życiu” powodzi.
Poza tym, jest to bardzo przyjemna odskocznia od wręcz brutalnie wiarygodnej prozy George’a R. R. Martina. O tak, czasem potrzeba takiej odskoczni…



piątek, 15 stycznia 2016

TOP motywatory do pisania

Im bardziej chce mi się pisać, tym trudniej jest mi się do tego zabrać. Nie, wcale nie dlatego, że nie mam ochoty. Pragnę tego z całego serca! Co jednak, jeśli to akurat ten dzień, kiedy nie będę w stanie sklecić nawet jednego sensownego zdania? Sama myśl o tym skutecznie karze mi odraczać moment zabrania się do pracy. Zaczynam wtedy się zastanawiać – po co mi to? Po co mam pisać? Po co w ogóle coś takiego robić? Czy te nerwy są tego warte?
W takich chwilach zwątpienia na te pytania nie śmiem odpowiadać sobie sama – sięgam za to po jedną z tych rzeczy…


Dwight V. Swan – Warsztat pisarza. Jak pisać, żeby publikować

Kupiłam tę książkę na początku liceum. Wtedy postanowiłam podejść do pisania naprawdę poważnie. Głównie mądrość czerpałam z portali internetowych dla pisarzy, a następnym krokiem w edukacji miało być właśnie kupno jakiegoś podręcznika. Padło na Warsztat pisarza, który w tym czasie był absolutną nowością. Lektura ta właściwie tylko uświadomiła mi pewne prawidła, które jako bibliofil podświadomie poznałam już podczas czytania powieści. Do dziś lubię od czasu do czasu zajrzeć do książki pana Swana, bo prócz samego uświadomienia, trzeba także systematyzacji wiedzy.


Stephen King – Jak pisać. Pamiętnik rzemieślnika

Druga zakupiona przeze mnie książka o pisaniu. Prócz technicznych prawideł, wpoiła mi też dwie bardzo ważne rzeczy. Po pierwsze, opisane najważniejsze fragmenty z życia pana Kinga uświadomiły mi, jak wiele pracy trzeba wykonać, żeby zostać prawdziwym pisarzem. Paradoksalnie, myśl o tym, jak ja sama mało jeszcze zrobiłam, wcale mnie nie zniechęca, lecz popycha do pracy, żeby jak najszybciej mieć dotrzeć do celu. Po drugie, porównanie literatury do sztuki telepatii utwierdziło mnie w cudowności tej pierwszej – bo jakże inaczej nazwać cud, że w 2014 w Polsce docierały do mnie słowa, które ponad piętnaście lat wcześniej rodziły się w głowie mężczyzny na zupełnie innym kontynencie?! Podobna myśl pojawia się także w Uległości Houellebecqa: „Jedynie literatura pozwala nam na
kontakt z umysłem osoby nieżyjącej w sposób bardziej bezpośredni, pełny i głęboki niż rozmowa z najbliższym przyjacielem; choćby ta przyjaźń była najgłębsza i najtrwalsza, nigdy w rozmowie nie zwierzamy się tak całkowicie jak wobec pustej kartki papieru, pisząc do nieznanego adresata”.


Micheal J. Gelb – Myśleć jak Leonardo da Vinci

Właściwie to ta książka nie motywuje mnie tylko do pisania, ale do… ogólnie wszystkiego. Na podstawie prac Leonarda jak i prac o Leonardzie, Gelb stworzył przejrzysty opis nie tylko stylu pracy Mistrza, lecz także jego spojrzenia na życie i świat. O ciągłej ciekawości świata, czerpaniu z niego inspiracji, doświadczaniu go wszystkimi zmysłami, o zachowaniu harmonii między wszystkimi aspektami życia. Najbardziej jednak w pamięć zapadła mi jedna myśl – przy zachowaniu spokoju i daniu sobie czasu na myślenie, można znaleźć rozwiązanie w każdej sytuacji wydającej się być bez wyjścia. Przy takim podejściu nagle się okazało, że faza planowania tekstu wcale nie musi doprowadzać do szaleństwa…


Isaac Asimov – Ja, robot

Niepozorny tomik opowiadań z robotami w rolach głównych. Niepozorny, jednak od przeczytania pierwszego akapitu wiedziałam już, że to jest mój literacki ideał. Zaspokoiła mnie pod każdym możliwym względem – tematyki, poglądów, stylu, wywołanych emocji… Nikt nie pisze dla mnie tak dobrze o robotach, jak właśnie Asimov. Nie mogę nie myśleć, że tak właśnie chciałabym tworzyć. Dlatego lubię czasami do niego wracać – żeby przypomnieć sobie, co i po co chcę pisać.


 Antonina Domańska – Paziowie króla Zygmunta

Określenie ulubiona lektura dzieciństwa nie oddaje w pełni tego, czym dla mnie jest ta książka. Sięgnęłam do niej po raz pierwszy, gdy spędziłam tydzień przykuta do łóżka. Przez większą część dnia gromadka rozbrykanych paziów była mi jedynym towarzystwem. Może właśnie dlatego przywiązałam się do nich tak bardzo, że zapragnęłam stworzyć swoją własną, prywatną kontynuację ich przygód.
(Kontynuacja ta nigdy nie doczekała się końca, jednak jej tworzenie wywołało na mnie tak bardzo, że czasem błędnie myślę o niej jako o moim pierwszym fanfiction. Poza tym, do dziś lubię sobie coś o tych urwisach naskrobać – tradycyjnie do użytku własnego, oczywiście).


Na koniec dorzucam każdy zeszyt, każdą kartkę, każdy skrawek papieru, na którym kiedykolwiek nakreśliłam jakieś słowa. Bo jakaś niewyjaśniona potrzeba pisania istniała we mnie odkąd nauczyłam się pisać. Czysta przestrzeń, czy to kartka, czy pusty zeszyt, przyciągała jak magnes, budziła dreszcz na samą myśl o tym, czym można by ją zapełnić. Czasem powstawał tak dziennik, czasem opowiadanie, czasem jakieś dziś bliżej nieokreślone twory…
Jednym z nich jest tajemniczy Prolog, który muszę wyróżnić. Po charakterze pisma datuję go na czasy gimnazjum. Do czego jednak miał to być prolog, nie mam pojęcia. Nie mniej w zadziwiająco klarowny i dojrzały jak na gimnazjalistkę sposób opisuję w nim, czym dla mnie było, a właściwie wciąż jest pisanie.

W Prologu tym kryje się także klucz, jaki łączy wszystko, co powyżej wymieniłam – w każdej z tych książek mogę odnaleźć echo fascynacji i pasji do pisania, które przez kontakt z nimi wciąż we mnie rezonuje.

piątek, 8 stycznia 2016

Wyzwanie Kiedyś przeczytam

To już drugi raz (pierwszy był TU), gdy podejmuję się wyzwania zorganizowanego przez blog Lustro Rzeczywistości (link do wyzwania TU). Tym razem chodzi o stworzenie listy 12 książek, które od dawna planuje się przeczytać, i które w tym roku już się przeczyta.
Tak więc oto moja niechlubna lista:

John Flanagan – Turniej w Gorlanie (recenzja TUTAJ)
Laurel Corona – Wenecja Vivaldiego (recenzja TUTAJ)
Chris Taylor – Gwiezdne Wojny. Jak podbiły wszechświat?
Bob Thomas – Walt Disney. Potęga marzeń
Dan Brown – Zaginiony symbol
J. R. R. Tolkien – Silmarillion
Paul Wells – Animacja
Stanisław Lem – Pamiętnik znaleziony w wannie (recenzja TUTAJ)
Sara Magdalena Woźny – Tajemnice kawy
Drew Karpyshyn – Darth Bane: Droga zgłady
Suzanne Collins – Trylogia Igrzyska śmierci
Cassandra Clare – Trylogia Piekielne maszyny

Wbrew radom, umieściłam na liście dwie trylogie. Zrobiłam to, bo… po prostu leżały na tej nieszczęsnej półce książek nieprzeczytanych. Robię to w pełni świadomie, gwarantuję, że tylko przeczytam je w odpowiednim czasie.
Prócz zrobienia listy i przeczytania umieszczonych na niej książek, w ramach wyzwania będę także publikować na blogu recenzje przeczytanych tomów. Owe recenzje będą pojawiać się sukcesywnie, przynajmniej raz w miesiącu. Linki do nich będę umieszczać także w tym poście, przy odpowiadających im tytułach. Specjalnie także nie oznaczałam tytułów numerami, tak jakbym z jakiś przyczyn musiała przeczytać je w nieco innym porządku. Niemniej będę starała się zachować podaną tu kolejność.
Tak więc, nie mając już nic więcej do dodania, odmeldowuję się – czeka na mnie kilka książek…


PS Kłamałam, jednak mam coś do dodania – 12 książek to wcale nie tak dużo, więc polecam wszystkim zapoznanie się z postem Lustro Rzeczywistości i przyłączenie się do zabawy!