sobota, 12 grudnia 2015

Ferie - na pewno czas wolny?


Mniej więcej 6 grudnia zaczynają się już poważne i regularne myśli o nadchodzących świętach. Planowanie potraw i porządków, co się komu kupi na prezent, co samemu chciałoby się znaleźć pod choinką… W natłoku codziennych zadań świta jeszcze jedna myśl – o przerwie świątecznej. Od razu łatwiej idzie praca, gdy ma się w perspektywie nadchodzący czas wolności...
Ale potem idzie się na wykład (albo do szkoły – w tym wypadku, niestety, obowiązuje dowolność). Gdy przychodzi co do czego i trzeba ustalić jaki materiał mamy przerobić na następne zajęcia, zaczyna się stała gadka:
Na razie skupimy się jeszcze na opowiadaniach Mrożka. Na ostatnich zajęciach przed świętami zrobimy Emigrantów, żeby też jakiegoś dramatu liznąć… Właśnie, w tym semestrze chciałem jeszcze Lalkę omówić… Dobrze, to umówmy się, że Lalkę zaczniemy na pierwszych zajęciach w styczniu, żeby mieli państwo dość czasu na przeczytanie.
Tak, jasne, nie ma sprawy. Marzyłam o tym, żeby całą przerwę świąteczną martwić się czy zdążę przeczytać taką kobyłę. Żaden inny wykładowca też wcale nie pomyślał o tym samym i nie zadał nam czegoś, co akurat damy radę w tym czasie ogarnąć.
Nie znoszę czegoś takiego. I dam głowę, że nie tylko ja. Dla mnie okres świąteczny to czas, kiedy w końcu mogę w spokoju poobcować z bliskimi – najbliższą rodziną, krewnymi, przyjaciółmi, zwłaszcza tymi, którzy studiują w innych miastach. Chciałabym sięgnąć po książkę, którą mam ochotę przeczytać, a nie za której nieznajomość mogę dostać dwóję. Chciałabym obejrzeć film, który po prostu mnie ciekawi, a nie dlatego, że będzie kolokwium z jego analizy. Chciałabym zwyczajnie się zrelaksować, sama bądź w towarzystwie, nie myśląc o tym, co jeszcze koniecznie dziś muszę zrobić.

Jakiś czas temu wspominałam już o dziwnej potrzebie dobrowolnego zamęczania się pracą. Nie mam pojęcia, czy to wina obecnego w Polsce systemu, czy to ogólnoświatowa tendencja. Jakkolwiek by jednak nie było, mierzi mnie takie nastawienie. Nie marzy mi się leżenie do góry brzuchem od rana do wieczora, jednak chciałabym mieć też trochę czasu wolnego, żeby robić nie tylko to, co muszę, ale także to, co chcę. Działać na własnych warunkach, we własnym tempie, dla czystej przyjemności. W końcu nie samą pracą żyje człowiek. Inaczej czym różnił by się od wołu?

wtorek, 1 grudnia 2015

NaNoWriMo - sumujemy!


Jednym słowem – poległam. Zawinił tu nie tylko niedostatek czasu, ale i chęci. Właściwie to przede wszystkim chęci – tak to już jest, gdy z góry wiadomo, że założony cel jest nieosiągalny.
Choć jednak nie wypisałam ani założonej liczby słów (jest ich ledwo 10 493), ani nie skończyłam opowieści, nie uważam tego przedsięwzięcia za kompletną porażkę. Człowiek uczy się na błędach, a ja przez ten miesiąc popełniłam ich bardzo wiele.
Najbardziej zdołowało mnie porwanie się na niemożliwy do spełnienia cel. Od początku wiedziałam, że przy moim planie zajęć nie będę w stanie wypisać tak dużej liczby słów. Męczyłam się przez to podwójnie – świadomość porażki już na starcie skutecznie obniżała morale; nie przeszkadzało mi to jednak w mimowolnych próbach sięgnięcia tego pułapu, bo a nuż się uda, co podwajało nerwy i wysiłek. W ramach eksperymentalnego przedsięwzięcia można było się czymś takim zabawić – na co dzień lepiej stawiać sobie poprzeczkę nawet i niżej, byle tylko doskoczenie do niej leżało w granicach możliwości.
Przez prawie całą drugą połowę miesiąca właściwie nie pisałam tego, co powinnam. Gdy jednak już pisałam, szło mi to nawet nieźle. Najwyraźniej widziałam to w pierwszym tygodniu – udowodniłam sobie, że gdy tylko mam czas i chęci, jestem w stanie pisać znacznie więcej.
Właśnie, lecz tu pojawiają się schody, w postaci czasu i chęci. Zauważyłam ciekawą zależność – zaniedbywanie wszystkich innych sfer życia odbija się niekorzystnie także na pisaniu. Przykładem tego jest choćby wspomniane wpadka z zapomnianym spotkaniem – wolny wieczór nagle już nie jest wolny, i nie ma już kiedy pisać. Gdy odrabianie prac domowych i ogarnianie materiału zostawia się na ostatnią chwilę, też nagle brakuje tego czasu. O zarywaniu nocek właściwie tylko wspomnę – wiadomo, że wtedy już kompletnie nic się nie da robić. Jednak wszystkie te przeszkody to tylko efekt braku organizacji. Będzie konkretny plan, to i znajdzie się gdzieś czas na pisanie (efekty w pierwszym tygodniu są tego dowodem).
Ach, i zapomniałabym o rzeczy najważniejszej – pisać, byle do przodu. W końcu gdy już się przetrze szlak, cofnięcie się i poprawienie tego czy tamtego jest przeważnie o wiele prostsze.
Czy więc jestem zadowolona z tego miesiąca? Zdecydowanie tak. Efekty rzeczywiście mogły być lepsze, co jednak przez to zyskałam, to już moje. I przecież w końcu ruszyłam z tym opowiadaniem – a o to właśnie chodziło.