środa, 28 sierpnia 2013

Panoramiczne nieloty

Każdy, kto choć raz bawił się w wypełnianie krzyżówek panoramicznych wie, że hasła są dość głupie. Przy niektórych z nich nieraz trzeba wykazać się nie tyle co wiedzą, co kreatywnością. A kiedy po jakiejś godzinie już naprawdę się wkręcisz, to nawet proste sensowne hasła stanowią nie lada wyzwanie:
- Australijski nielot...?
- Kangur!
- Ale hasło ma być na siedem liter.
- Aaa, no to kangury.


niedziela, 25 sierpnia 2013

Wiocha pełną gębą

Druga w nocy to idealna pora na spacer. Więc poszłyśmy. Wyszłyśmy z bloku, minęłyśmy rosnące wokół drzewa. Gdy stanęłyśmy na drodze, mogłyśmy z nostalgią spojrzeć na księżyc i setki gwiazd i głęboko odetchnąć czystym nocnym powietrzem...
- Czuję kury. Albo oborę.

- A ja... Chyba zwykłe gówno.

sobota, 17 sierpnia 2013

Romantyczność

W tym roku znów wywiało mnie na wschód, między innymi do Białorusi. Wyjazd ten był chyba najowocniejszy w inspiracje. Bo i jak tu pisarz (nawet taki od siedmiu boleści!) miałby nie czerpać natchnienia z wędrówki szlakiem wyznaczonym życiem i twórczości takich sław jak Orzeszkowa, Mickiewicz czy Zan? Tak, inspiracji było wiele, a najwięcej przyniósł mi ostatni z wymienionych.
W rodzinne strony Zana trafiliśmy właściwie przez przypadek, bo w zamian za wizytę w jakimś przybytku, który był akurat zamknięty. Autokar wywiózł nas więc na jakąś zabitą dechami wiochę, która potem okazała się być miejscem ostatniego spoczynku wielkiego poety. Minąwszy ruiny starego zakonu, jedyną basztę pozostałą po rozebranym przez Żydów zamku i ogromną łąkę trafiliśmy w końcu do niewielkiego lasku, w którym mieścił się cmentarz.
Nekropolia otoczona była starym, drewnianym płotkiem. Wewnątrz ogrodzenia, jak przystało na miejsce pochówku romantyka, między drzewami wyrastały miej lub bardziej monumentalne, zamszone kamienne nagrobki. Zanim dotarliśmy nad grób Zana, krążyliśmy na tyle długo, że kłębowisko czarnych chmur zdążyło przysłonić całe niebo. Zerwał się porywisty wiatr, a pierwsze krople deszczu rozbijały się już o korony drzew. Nie wiem, czy to przez fakt, że nie lubię moknąć, czy może jako jedyna nie miałam parasola ani kurtki, ale gdy tylko przewodnik postawił znicz i zmówiliśmy wspólną modlitwę za duszę poety, jak strzała oderwałam się od grupy i czym prędzej pobiegłam przez cmentarz.
Drogi powrotnej nie pamiętałam ani w ząb. Wiatr huczał, krople bębniły coraz głośniej, a ja gnałam przed siebie, lawirując między drzewami i nagrobkami.
Choć opuszczenie cmentarza zajęło mi dużo więcej czasu, niż gdybym zrobiła to z wlekącą się z tyłu grupą, nie żałuję, że na nich nie zaczekała. Widok, który ukazał się moim oczom, na pewno nie miał by wtedy takiej magii.
Stanęłam na skraju lasku. Przede mną wznosiło się jeszcze kilka zniszczonych nagrobków. Jak okiem sięgnąć, aż po horyzont rozciągała się pożółkła łąka. Wiatr hulał, przewalając kłębowiska chmur i uginając długą trawę. A stara, wypłowiała furtka skrzypiała, bujając się na jednym zawiasie.

Romantyzm był chyba najdłużej omawianą w szkole epoką. Problemów ze zrozumieniem jej nigdy nie miałam – klimaty duchów, objawień, pogańskich obrządków zawsze były mi jakoś bliskie. Jednak choć w szkole, w trakcie wielu długich lekcji omówiliśmy całe setki wierze, dramatów i innych utworów, dopiero wtedy, opuszczając stary cmentarz, poczułam prawdziwego ducha romantyzmu.


czwartek, 8 sierpnia 2013

Szczyt głupoty

Choćbym nie wiem jak tego chciała, nie potrafiłabym opisać cyrku, jaki odstawiali nasi wsiokowi koledzy. Fretka i Marchewa pewnie też nie znalazły by na to słów. Dlatego ograniczyłyśmy się do patrzenia i komentowania.
  - Zawsze kiedy wydaje mi się, że widziałam szczyt ludzkiej głupoty, pojawia się ta trzoda - tu wskazałam na rechoczących chłopaków - i udowadnia mi, że głupota nie jest szczytem, tylko poprzeczką, którą każdy kolejny głupek im podobny podnosi coraz wyżej.
  - A ja ostatnio gdzieś wyczytałam, że chłopacy robią z siebie największych idiotów, kiedy znajdują się w towarzystwie według nich atrakcyjnych dziewczyn - wtrąciła Fretka.
Marchewa kątem oka spojrzała na nas, a potem na siedzących ławkę obok kolegów.
  - Jeżeli to, co mówi Fretka, jest prawdą, to w ich oczach musimy wyglądać jak istne boginie seksu...


piątek, 2 sierpnia 2013

Paradoks życia

Czarna rozpacz. A właściwie nie czarna, ale ciemnobrązowym odcieniu murzynka, czekoladowego tortu i biszkoptu oblanego czekoladą. Tak, dwie imprezy urodzinowe w jeden weekend to dla mojego żołądka stanowczo za dużo. A teraz, kiedy zabawa się skończyła, nadszedł czas poznać obliczę prawdy. Prawdy, która mogła zostać objawiona tylko w jeden sposób.
Przez leżącą pod łazienkową szafką wagę.
Od pamiętnej parodniowej gastrofazy minął już tydzień, a ja wciąż bałam się spojrzeć prawdzie w oczy. No bo jeżeli złośliwy przedmiot pomimo braku obżarstwa i ciężkich ćwiczeń wciąż wskazywał tę samą wagę, to cóż miał pokazać po jawnym akcie łakomstwa?!
Zrobiłam krok, weszłam na wagę. Z obawą śledziłam wzrokiem ruch wskazówki i...
Aż oniemiałam - licznik wskazywał wagę o cały kilogram niższą niż wcześniej!
To jest jeden z tych momentów, kiedy wątpliwe staje się wierzenie w Boga czy prawa fizyki - jesz dwa razy mniej niż zwykle, do tego zdrowiej, wyciskasz z siebie siódme poty, a waga uparcie stoi w miejscu; obżerasz się ciastem jak świnia, a waga w zależności od humoru dziko pnie się w górę lub z hukiem leci w dół. Jaka w tym logika? Chyba żadna, albo tak złożona, że dla mnie niepojęta.