środa, 31 lipca 2013

Koncert pod gwiazdami

Pomimo wręcz schizofrenicznej podejrzliwości co do darmowych okazji, dałam się zabrać na koncert Selah Sue w Sopocie. Przyznam się bez bicia - dziką fanką tejże wokalistki nigdy nie byłam. Owszem, szalenie podobał mi się jej wyjątkowy głos, parę piosenek nawet wpadło w ucho, ale szału nie było. Jednak perspektywa spędzenia ciepłego, pogodnego wieczora nad brzegiem morza przy akompaniamencie dobrej muzyki ostatecznie zadecydowała o wyjściu z domu.
A do domu wróciłam potem wręcz oczarowana.
Miejsca miałyśmy niemal idealne. Stałyśmy niecałe dwa metry od sceny, a stojące przed nami olbrzymie głośniki skutecznie odstraszały wszystkich, którzy mogliby nam zasłaniać. Mniej więcej w trakcie drugiej piosenki stanął tuż przede mną wysoki i chudy jak tyczka chłopak, który zasłonił mi dokładnie wszystko. Byłam już pewna, że do końca koncertu będę tylko podziwiać żółte gerbery na jego koszulce, jednak solidne basy przy następnym utworze wykurzyły nieproszonego widza na dobre. Oddalił się w samą porę - akurat potem nastąpiła najbardziej magiczna chwila koncertu.
Selah wzięła do ręki prostą gitarę akustyczną. Zagrała parę akordów i zaczęła śpiewać. Zastrzelcie mnie, ale nie pamiętam, co to było. Wiem tylko, że była to pierwsza spokojniejsza piosenka na koncercie. Światła na scenie przygasły, nabrały fioletowatego odcieniu, takiego samego, jakiego było wieczorne niebo.
A Selah śpiewała.
Któraś z fanek także musiała poczuć magiczną atmosferę i po prostu zaczęła poszczać banki mydlane. A potem kolejna, i jeszcze następna, aż scenę niemal całkowicie zasłoniły bańki, mieniące się w świetle reflektorów.
Ta chwila była naprawdę magiczna. Sama wokalistka to przyznała.
A potem zaczęło się 'ostre granie'!
Również bez bicia przyznam, że po każdej piosence moja obojętność topniała w oczach, robiąc miejsce dla prawdziwego uznania. Selah zaskoczyła mnie nie tylko specyfiką swojego głosu, ale także tym, jak czysto i poprawnie śpiewa na żywo. Że już nie wspomnę o jej zabójczej mimice oraz energicznych ruchach i tańcu, do którego wciągała całą widownię.
Szkoda mi tylko było faceta stojącego parę osób obok. Nie licząc robienia paru zdjęć, przez cały koncert stał z rękami w kieszeniach rozglądając się do okoła. Czasem tylko spoglądał w niebo, jakby oczekiwał zbawienia. Jak się potem okazało, przeszedł z dziewczyną. Ach, czego nie robi się z miłości...
A tak na serio - pod koniec koncertu nawet ten facet z zaangażowaniem tupał nogą do rytmu. Co tylko dowodzi, że Selah każdego potrafi oczarować!


wtorek, 30 lipca 2013

Nieszczęścia chodzą trójkami

Mały triumf - w końcu udało mi się dorwać w bibliotece "Assassin's Creed: Tajemna krucjata" Olivera Bowdena! Choć na razie czeka ona na odpowiedni moment, jakim będzie długa podróż na wschód, moja radość jest wielka i z tej okazji zmobilizowałam się do przepisania, dopisania i poprawienia czegoś, co można chyba określić mianem średnio spójnego opowiadania fanfiction o bliżej nie określonej konstrukcji. Tym razem w roli głównej mój ulubiony duet - Altair i Malik.

Schemat był prosty. Każdy pobliski przechodzień w końcu musiał zwrócić uwagę na ten duet z koniem. Po tym owy przechodzień, zaszokowany faktem wprowadzenia zwierzęcia w wąskie uliczki, momentalnie milknął i przezornie odskakiwał pod samą ścianę. Gdy dziwni podróżni już go minęli, od razu przyłączał się do głośnych protestów reszty uczestników ruchu.
Z wysokości końskiego grzbietu Malik idealnie widział odbywający się wokół nich cały ten spektakl. Nigdy w życiu nie czuł się chyba tak głupio, jak teraz. Pewnie dlatego, że nigdy wcześniej nie jechał konno środkiem miasta.
I to jeszcze w dzień jarmarku...
Z całych sił starał się być ponad to. Zadarł do góry głowę i uparcie patrzył wprost przed siebie. Mimo to i tak na przemian rumienił się i bladł, kiedy tylko do jego uszu dochodziły oburzone krzyki.
A Altair, prowadzący nieszczęsnego konia za uzdę, beztrosko przepychał się przez tłum.
- Zostawmy gdzieś tę chabetę, dopóki nie jest za późno – warknął do niego Malik, gdy napotkał groźne spojrzenie przechodzącego strażnika.
- Czemu niby? - spytał niewinnie Altair. - Mamy do przebycia całe miasto. To zajmie nam z pół dnia. Zwłaszcza w tym tłumie – jeszcze byś się gdzieś po drodze zgubił...
- A żebyś się nie zdziwił – burknął Malik, już przerzucając nogę nad siodłem.
- Tylko dotknij stopą bruku, a dotarcie na drugą stronę miasta będzie twoim najmniejszym problemem.
Klnąc pod nosem, Malik z ociąganiem wrócił do wcześniejszego siadu na siodle. Altair nie skomentował tego, jedynie zerknął przez ramię by sprawdzić, czy jego groźba poskutkowała.
- Idiota – fuknął na niego Malik, starając się włożyć w to jedno słowo jak najwięcej niechęci. Mógł jednak przysiąc, że w tym momencie dostrzegł na towarzysza przelotny, aczkolwiek szczery uśmiech.

* * *

Było blisko. Stanowczo zbyt blisko. Wystarczyłoby, że pomost byłby choć o parę centymetrów węższy, a rybi ogon świeższy i jeszcze bardziej śliski. Wtedy Altair bez wątpienia wylądowałby w morskiej kipieli...
Ale na szczęście tak się nie stało. Asasyn jak długi leżał na pomoście, kurczowo trzymając się nieco wypaczonych desek. Nie mogąc otrząsnąć się z chwilowej paniki, dyszał ciężko i tępo wpatrywał się w latające wysoko na niebie mewy.
Dopiero pochylona nad nim twarz Malika wyrwała go z myśli o ledwie unikniętej katastrofy.
- Nie masz chyba zamiaru leżeć tu cały dzień? - spytał, nawet nie starając się ukryć złośliwego uśmiechu. - Jeżeli nie chcesz iść dalej, w drodze ostateczności możesz obrócić się na brzuch, powoli doczołgać do brzegu i dla zabicia czasu poszukać skonfiskowanego przez straże konia...
- Nie – uciął ostro Altair, ostrożnie podnosząc się z desek. Kiedy upewnił się, że w pobliżu nie ma już żadnych stwarzających zagrożenie rybich odpadków, stanął pewnie na nogach i bez cienia strachu spojrzał przed siebie, by ocenić jak długa droga jeszcze ich czeka. A gdy zdał sobie sprawę, że statek kupiecki stoi przy samym końcu pomostu, zemdliło go.
- Ja nie prosiłem cię o pomoc przy odebraniu towarów. Nie obrażę się, jeżeli zawrócisz i zaczekasz na mnie na stałym lądzie – znów wyszczerzył się Malik, widząc pozieleniałą twarz towarzysza. W odpowiedzi Altair tylko mocniej zacisnął szczęki i przecząco pokręcił głową.
- Jak wolisz – zaszczebiotał Malik. - Ale ja nie będę rzucał się do wody na ratunek, jeżeli ta spróchniała deska zarwie się pod tobą...
- Która... Która deska?!
- Żadna. Tylko żartowałem, uparty ośle.

* * *

Słysząc na dachu kroki, Malik nie bez zdziwienia poderwał głowę znad mapy. Tak wczesnym rankiem nikt nigdy nie zachodził do jego biura. Nikt, oprócz...
- Pokój z tobą, Maliku!
Tak. Altair był jedyną osobą, która odwiedzała go w najmniej odpowiednich momentach.
Zmęczony całonocną pracą, Malik tylko machnął na odczepnego bolącą od pisania ręką i mruknął pod nosem coś o zamykaniu na noc kraty na dachu. Altaira jednak wcale nie zraziło to dość chłodne powitanie. Bez żadnych wstępów podszedł do kontuaru i rzucił na niego sporych rozmiarów podłużny pakunek, który zasłonił całą mapę.
- Co... to jest? - niepewnie spytał Malik, przyglądając się tej dość marnie zapakowanej plątaninie papieru i płótna.
- To jest prezent – prosto wyjaśnił Altair.
Malik ze zrozumieniem pokiwał głową.
- Czyli mam rozumieć, że opóźniłeś swój pilny wyjazd – bo miałeś rozkaz wyruszyć do Masjafu już wczoraj, jeżeli pamiętasz - tylko po to, że przytaszczyć do mnie to... Znaczy, ten prezent, który jest, właściwie nie wiem, za co? - upewniał się. Gdy Altair znów przytaknął, Malik tylko wzruszył ramionami i zabrał się do rozpakowywania.
Po rozwinięciu materiału już podejrzewał za co.
- To... miecz dwuręczny – wycedził przez zaciśnięte ze złości zęby.
- Ofiarowany z wdzięczności za uroczy spacer na pomoście – dodał Altair z kamienną twarzą, rozwiewając wszelkie wątpliwości przyjaciela.
Czerwony z gniewu, Malik spojrzał na niego spod ściągniętych brwi.
- Myślisz, że jesteś zabawny?
- Ależ skąd! Po moim wyjeździe znów sam będziesz musiał oporządzać pocztę. Ostre ostrze spokojnie możesz wykorzystać jako nóż do kopert, który zdecydowanie przyśpieszy pracę – z kamienną twarzą odpowiedział Altair. - Widzę, że już nie możesz doczekać się zrobienia z niego użytku, więc nie będę ci już dłużej przeszkadzać. Trzymaj się, bracie!

I wyszedł. A w ślad za nim z biura wyleciał na szczęście tylko świeżo napoczęty kałamarz.

czwartek, 4 lipca 2013

Kota obronna

Scena rodem z filmu grozy.
Najpierw weszła moja kotka Kiara. Dopiero potem zauważyłam, że tuż przed nią do mojego pokoju wleciał komar-olbrzym.
Kiedy się zorientowałam, było już za późno.
Zleciał na mnie z sufitu z dzikim bzyczeniem. Spanikowana zaczęłam rzucać się na łóżku próbując trafić w niego książką. Po paru sekundach (wydawały się trwać wieczność!) zeskoczyłam na podłogę. Mój napastnik usiadł akurat na chwilę na poręczy łóżka.
- No dalej, bierz go! - Krzyknęłam do siedzącej na biurku kotki. Ona jednak tylko przerzucała zafascynowane spojrzenie to na mnie, to na buszującego po łóżku komara.
- O nie, kochana, ty go przyprowadziłaś, ty się nim zajmij! - Syknęłam, odrzucając książkę. Złapałam kota i szybko rzuciłam go na łóżko. Dopiero wtedy raczyła z cichym kłapnięciem złapać go w zęby. Zadowolona zeskoczyła na podłogę i wybiegła z dumnie wyprostowanym jak szczotka do butelek ogonem.

Jakby miała być z czego dumna...